Jethro Tull's Martin Barre Band - Wiedeń, Reigen, 16.11.2016

Łukasz Wąś

Utrzymany w starym klimacie klub jazzowo-bluesowy Reigen znajduje się na przedmieściach stolicy Austrii. To urokliwe miejsce zaskoczyło nas - mojego przyjaciela z Kęt, Pawła oraz mnie, warszawiaka - możliwością płatności za zamówienia alkoholowo-kulinarne wyłącznie gotówką. Natomiast już szokiem zakończyła się wizyta w... obskurnych toaletach. Zamiast pisuarów jest tam długa metalowa jakby rynna z otworami, położona poziomo. I pomyśleć, że niektórzy twierdzą, że to w Polsce jest "średniowiecze". 

Salę zastawiono okrągłymi stolikami z białym obrusem. Publiczność, licząca około stu pięćdziesięciu osób, wypełniła ją po brzegi. Wieczór rozpoczął się od dwudziestominutowego występu wokalistek Beccy Langsford i Alex Heart. Wieloletni gitarzysta zespołu Jethro Tull (1969-2011), Martin Lancelot Barre zapowiedział ze sceny, że będą mu one towarzyszyć podczas jego koncertu i oznajmił, iż są tak dobre, że zasługują na wyróżnienie. Młode wokalistki wykonały kilka coverów oraz kompozycji własnych. Były znakomicie zgrane, śpiewały czysto, z wyczuciem i zaangażowaniem. Becca wspomagała się ciekawym instrumentem perkusyjnym - tarką do prania. Jak powiedziała, nadal jej używa, nie tylko w celach muzycznych. Wszystkie utwory zostały zagrane w stylu bluesa zabarwionego country.

Na setlistę występu Martin Barre Band złożyły się przeróbki starych kawałków Jethro Tull (często tych zapomnianych przez "świat"; w większości covery te brzmiały alternatywnie w porównaniu z oryginałami) oraz innych artystów, jak bluesman Robert Johnson, Beatlesi czy prog-rockowa grupa Porcupine Tree. Oczywiście nie zabrakło fragmentów ostatniej płyty Martina "Back To Steel", zrecenzowanej przeze mnie na MLWZ.PL. 

Koncerty gitarzysty cenię między innymi za niepowtarzalną nieformalną atmosferę panującą w kameralnych salkach. Dzięki temu klimatowi muzyka cieszy jeszcze bardziej. Uwalniają się endorfiny, puszczają hamulce i publika jest spontaniczna oraz żywiołowa. Tak było tego wieczora w klubie Reigen. Emocje przechodzące w reakcje niemal maniakalne udzieliły się również mnie, zwłaszcza w trakcie tullowego "Sea Lion" (ach te Andersonowskie połamanie rytmu i harmonii) oraz celtyckofolkowego "Jig / Hymn 43" z muzykami grającymi na mandolinach i jej podobnych instrumentach, niczym średniowieczni minstrele. Dawno nie bawiłem się tak dobrze. Mój towarzysz Paweł powiedział później, że nie znał mnie od tej strony!

Rewelacyjnie został przedstawiony bluesowy standard "Steal Your Heart Away", tullowe "Nothing To Say" (miało być niespodzianką, ale w erze internetu nic się nie ukryje!), "Fat Man" (przerobiony na nutę quasi heavy-metalową) czy fragmenty "Thick As A Brick" (pełne wybornych popisów gitarowych), jak i instrumentalny hard-rockowy "Hammer" rozpoczynający występ. Z początku, przy głośniejszych momentach brzmienie było za mało selektywne. Odniosłem wrażenie, że wszyscy muzycy zaczęli być słyszalni klarownie w stopniu optymalnym dopiero przy beatlesowskim "Eleanor Rigby". Niekiedy chórki wspomnianych Alex Heart i Beccy Langsford ledwo dało się usłyszeć. Ikry trochę brakowało w szantowym "Sea Of Vanity" z ostatniego albumu Martina Barre. Rozpoczęty ciekawą introdukcją "a cappella", jako całość był nieprzekonujący. Solidnie wypadł za to pełen nieokrzesanej energii "Moment Of Madness". Podobnie hipnotyczny "Bad Man" z basistą Alanem Thomsonem grającym na gitarze 'slide'. Po bas sięgnął, w tym pojedynczym kawałku, wokalista i gitarzysta Dan Crisp.

Śpiewał charakterystycznym, ździebka zachrypniętym głosem przywodzącym na myśl muzykę typu Seattle Sound (grunge). Fajnie, że ma własny styl. Nawet w utworach Jethro Tull nie podrabiał maniery wokalnej Iana Andersona. Perkusista George Lindsey grał miarowo, solidnie, a jednocześnie ascetycznie. Bez bogatej perkusyjnej ornamentyki w stylu Terry'ego Bozzio (UK, Frank Zappa) czy Barriemore Barlowa (Tull). Wspomniany przy "Bad Man" Alan Thomson grał na basie z tak wielką swobodą, luzem i dynamiką, że skojarzenia z Flea z Red Hot Chili Peppers czy basistą Tull w latach 1979-1995, Dave Peggiem, nasuwają się samoistnie. No i Alan, tak samo jak wyżej wymienieni, muskał struny palcami, nie korzystając z kostki. Zespół był zgrany w każdej nanosekundzie, a jego członkowie czerpali radość z muzyki.

Po kończącym zasadniczą część występu energetyczno-eterycznym "A New Day Yesterday" pochodzącym z płyty Tull "Stand Up", a przed bisowym "Locomotive Breath" z "Aqualunga", na scenie pojawił się, jak się domyślam, właściciel klubu Reigen. Z prezentem dla ubranego na czarno gitarzysty - tortem czekoladowym. Zaśpiewaliśmy mu "Happy Birthday". Było to czterdzieści minut przed północą: początkiem dnia siedemdziesiątych urodzin artysty.

barre konc2Już w tę rocznicę, jak nakazuje niepisana tradycja - gitarzysta wyszedł do fanów rozdawać autografy i pozować do zdjęć. Paweł wręczył mu własnoręcznie wykonaną grafikę, przy użyciu czarnego tuszu i śliny na papierze kredowym oraz stępionej stalówki z połowy dwudziestego wieku. Była oprawiona w szkło i czarną ramkę. Jakże to udany efekt wielotygodniowych, często żmudnych i mozolnych wysiłków. Pełen unikalnego piękna przesiąkniętego intrygującą mroczną metafizycznością. Charakterystyczną dla bogatej twórczości Pawła. Nie spodziewaliśmy się tak entuzjastycznej reakcji Jubilata! Również gdy usłyszał, że to właśnie my przejechaliśmy z Polski taki kawał drogi by go usłyszeć. "Dwanaście godzin autokarem w jedną stronę, jutro tyle samo z powrotem... Ale było warto!" - powiedziałem. "Dobrze zrozumiałem, że nas wspomniałeś ze sceny? ...Nie byłem pewien czy powiedziałeś "Poland" czy "Holland"... Rozmawiałem z tobą dłużej również w Wiedniu, piętnaście lat temu, przed koncertem Jethro Tull w Kurhalle Oberlaa... Nie pamiętasz? No tak,  tyle koncertów od tamtego czasu zdążyłeś zagrać... Byliśmy dwa lata temu na twoim występie w Warszawie". Martin ze smutkiem w głosie: "Tak, pamiętam ten koncert...". Pewnie to na wspomnienie fatalnej frekwencji wśród publiczności. By atmosfera się nie ochłodziła krzyknąłem: "Było super!". Serdecznych słów Martina, podziękowań, "niedźwiedzich" uścisków, a nawet wysyłanych w naszym kierunku soczystych całusów wydawało się nie mieć końca! To było takie... hmmm… prawdziwe. Ten starszy człowiek był najprawdziwiej w świecie wzruszony!

Warto było pokonać już nie dwa kilometry dzielące miejsce mojego zamieszkania i klub Progresja (tam zagrał Martin Barre Band w 2014 roku), a ponad... siedemset! Nie bez znaczenia jest również aspekt towarzyski eskapady. Mimo kiepskiej aury pogodowej bawiliśmy się znakomicie, popijając piwo, racząc się 'wurstami', ciętym dowcipem czy słynnym sznyclem, namiętnie szukając toalet oraz nucąc "hymn" naszej eskapady: "Numa Numa" boys-bandu O-Zone.

Eklektyczne umiejętności Martina, jego emocjonalna gra na gitarze elektrycznej, budzą podziw i szacunek tak bardzo jak nigdy wcześniej. W trakcie jego ostatnich lat z Jethro Tull miał coraz mniej do powiedzenia, a dźwięki jego gitary często gubiły się "gdzieś" w miksie, przykryte brzmieniem ekspansywnego fletu oraz keyboardu. Gitarzysta cieszy się w wywiadach, że ma teraz największą swobodę twórczą w całej karierze. Olśniewa zarówno licznymi solówkami jak i niezauważalną w czasach Tull pewnością siebie. Często dowcipkuje między utworami, rozweselając swoim "suchym" angielskim humorem. Łatwo nawiązuje kontakt ze słuchaczami. Na scenie chętnie sięga po kielicha... wina, i pozwala tamże  pić alkohol członkom swojej grupy. Muzyk przeżywa renesans swojej formy. I jest to ważniejsze niż sprawy prestiżowe i, podejrzewam, finansowe. Cieszy, że uniknął depresji i artystycznej stagnacji po tym kiedy latem 2011 roku Ian Anderson oznajmił mu, że za miesiąc odbędzie się ich ostatni koncert i de facto Jethro Tull jakie znaliśmy przestanie istnieć. Po czterdziestu dwóch latach współpracy!

Szyderca powie, że Martin Barre przygrywa teraz "do kotleta". Coś w tym jest. Ma tak duży dystans do siebie, że nawet potrafi z tego żartować, gdy na sali pojawia się kelner z zamówionym posiłkiem. Nieważne. Kotlety kotletami... Swoją drogą te sznycle wiedeńskie są wyśmienite. Delikatne i treściwe zarazem... Mhmm, taka dygresja… A i tak najważniejsza jest muzyka oraz frajda jaką sprawia słuchaczom.

 

Setlista:  

Hammer
To Cry You A Song
Minstrel In The Gallery
Steal Your Heart Away

Back To Steal
Eleanor Rigby
Love Story
Nothing To Say
Sea Lion
Sweet Dream
Skating Away On The Thin Ice Of The New Day
Thick As A Brick (fragmenty)

[przerwa]

Blackest Eyes
Sea Of Vanity
Crossroad
A Jig - Hymn 43
Bad Man
Moment Of Madness
A Song For Jeffrey
Teacher
Fat Man
A New Day Yesterday

Locomotive Breath

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!