Mariusz Duda: Riverside nie jest moim solowym projektem

Paweł Świrek

Paweł Świrek: Zespół Riverside postanowił działać jako trio. Zdarzało ci się w przeszłości (nawet na koncertach) grywać na gitarze. Czy nie myślałeś, by na kolejnej płycie samemu grać także partie gitarowe? (tak jak to zrobił Mike Rutherford w Genesis).

Mariusz Duda: Znając siebie i swoje tendencje, pewnie będę próbował samotnie poeksperymentować na płycie z gitarowym brzmieniem. Wiesz, ja przede wszystkim komponuję na gitarze. Na gitarze akustycznej. I na tej gitarze gram na wszystkich płytach Riverside. Oprócz takiego „In Two Minds”, „Towards The Blue Horizon”, „Time Travellers” czy „The Depth of Self-Delusion” niektóre partie, które brzmią jak gitara elektryczna, też były grane przeze mnie. Tak więc to nie jest tak, że w Riverside gram tylko na basie. Na koncertach tak, ale nie w studiu. Sama gitara elektryczna jako instrument nie jest mi obca. Ale Riverside to nie był i nie jest mój projekt solowy. Do tej pory był to zespół, w którym każdy miał swój instrument. Gitara należała do Grudnia. Brzmienie gitary Grudnia należało do stylu zespołu. Teraz jednak, kiedy Grudnia zabrakło, będę musiał się najprawdopodobniej tym jakoś zająć. Zapewne sam zagram trochę partii na elektryku, a trochę innych partii zagrają zaproszeni goście.

PŚ: Niedawno pojawiła się informacja o koncertach Riverside w Progresji (25, 26 lutego 2017 roku). Jak się można domyśleć, zapewne będą jakieś niespodzianki. Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy?

MD: To przede wszystkim będą koncerty zespołu Riverside. Nowego zespołu Riverside. Nie chcemy robić z tego castingu gitarzystów ani festiwalu z miliardem gości. To będą koncerty, na których zaczniemy nowe życie, a z racji tego, że odbędą się one w rocznicę śmierci Grudnia, będzie on wciąż z nami obecny. Te dwa koncerty, z czego – zaznaczmy – jeden jest już całkowicie wyprzedany, a drugi chyba właśnie się wyprzedaje, będą w pewnym sensie takim pożegnaniem i takim początkiem nowego. Postawimy przede wszystkim na repertuar, będzie dużo utworów nawiązujących do pożegnania i do nowego otwarcia. Zagramy w całości utwór „Second Life Syndrome”, zagramy „Towards the Blue Horizon” i wiele innych dużych i głębokich kompozycji. Wiele po raz pierwszy. Po zagranych już próbach z całą pewnością mogę powiedzieć jedno – w tak emocjonalnej wersji Riverside nie zabrzmiał jeszcze nigdy.

PŚ: Skoro już o koncercie w Progresji mówimy, to czy zapowiada się może trasa promująca „Eye Of The Soundscape”? Tegoroczne koncerty Riverside z wiadomych powodów zostały odwołane, ale przed nami cały 2017 rok.

MD: Lutowe występy to będzie nasz egzamin. Chociaż z tego, co widzimy, zainteresowanie jest bardzo duże, a wielu fanów nie może zobaczyć nas wtedy na żywo. Całkiem prawdopodobne więc, że w 2017 r. zagramy trasę koncertową. Ale w tym momencie ciężko jest mi cokolwiek powiedzieć. W tej chwili priorytetem są dwa koncerty w warszawskiej Progresji w lutym i przymierzanie się do komponowania nowego albumu.

PŚ: RockSerwis wydał właśnie płytę projektu „Meller Gołyźniak Duda”. Powiedz parę słów o tym projekcie. Mam nadzieję, że nie będzie to jednorazowa sprawa i nie skończy się na jednym albumie (jak to bywało w wielu tego typu różnorakich projektach) i będzie jej kontynuacja w postaci trasy koncertowej.

MD: Maciek M. i Maciek G. zaczęli wspólną przygodę od przesyłania sobie plików. Obaj czuli jednak, że brakuje im towarzysza do kompletu. Tak się złożyło, że pojawiłem się na radarze. Kiedy Maciej Meller poprosił mnie o udział w tym projekcie i podesłał to, co do tej pory stworzyli, większość bardzo mi się spodobała. Brzmiało to inaczej niż Riverside, inaczej niż Lunatic Soul. Spodobało mi się, że mogę przełamać schemat i spróbować odnaleźć się w innej muzyce. Zrobiłem więc swoją selekcję, zagrałem na basie, zaśpiewałem szkice i zaczęliśmy wspólnie rozważać rejestrację tego materiału i nagranie naszej pierwszej płyty. Niestety proces dopinania materiału dosyć mocno się przeciągnął, głównie przez moje priorytety związane z Riverside i Lunatic Soul. Mimo wszystko doszło jednak do pierwszej próby, na której skomponowaliśmy wspólnie dwa dodatkowe utwory, a za chwilę w studiu nagraniowym nagraliśmy to wszystko na setkę, improwizując gdzie się dało. Nagrania wokalu musiały jednak poczekać. Na początku roku umarł Piotrek, a za chwilę mój Tato, byłem kompletnie rozbity. Mimo wszystko udało się to jednak nagrać i skończyć. Czy będzie kontynuacja, tego nie wiem, ale kilka koncertów na pewno zagramy.

PŚ: W 2014 roku nagrałeś singla ze Stevenem Wilsonem. Czy to na razie jednorazowy przypadek, czy zapowiada się jakaś dłuższa współpraca? Nawiasem mówiąc pamiętam, jak podczas koncertu Blackfield w krakowskiej Rotundzie w 2004 roku Steven Wilson pozdrawiał ze sceny muzyków Riverside – pamiętam, że byliście we trójkę, bez Michała.

MD: Z tego, co pamiętam, to nie pozdrawiał nas, tylko zauważył, że jest dużo publiczności w koszulkach Riverside i chyba pytał, co to za zespół. (śmiech) Teraz, po latach, ze Stevenem znamy się i lubimy. Niestety obaj jesteśmy raczej zajęci, przy czym wiadomo, że Steven ma na głowie z 10 razy więcej rzeczy niż ja. Mamy w planach nagranie drugiego utworu na tzw. stronę B, ale jakoś nie możemy się za to zabrać. Być może kiedyś jeszcze coś razem stworzymy, ale na razie priorytetem są indywidualne rzeczy każdego z nas. 

PŚ: Poza Stevenem Wilsonem zdarzała Ci się współpraca z innymi zespołami przy okazji nagrywania przez nich płyt. Mowa o Indukti i Amarok. Powiedz nam coś o tej współpracy.

MD: Wymieniłeś rzeczy z 2004 r., to były początki moich gościnnych udziałów, których już trochę nie pamiętam. (śmiech) Porozmawiajmy lepiej o czymś bieżącym. W tym roku, po 12 latach, znowu wystąpiłem gościnnie u innych wykonawców. Wiosną tego roku na rynku pojawiły się dwie dobre płyty, na których miałem przyjemność udzielić się wokalnie. „Music from the Alchemy” autorstwa Roberta Srzednickiego, Artura Szolca i Krzyśka Wawrzaka to instrumentalna podróż zbliżona trochę klimatem do Lunatic Soul. Bardzo dobry album. Zaśpiewałem też jedną piosenkę z rosyjskim zespołem Iamthemorning na ich najnowszej płycie „Lighthouse”. Nie ukrywam, że takie gościnne udziały są bardzo interesującą wyprawą. Kolejne nowe doświadczenia i przede wszystkim zmiana i przełamywanie schematów – zupełnie jak w projekcie z Maćkami.

PŚ: Fani czekają na kolejny album Lunatic Soul. Uchylisz nam trochę rąbka tajemnicy na temat tego wydawnictwa?

MD: Piąty album Lunatic Soul się tworzy. Spokojnie, bez pośpiechu. Cały czas przekładam jego wydanie, ale na pewno ukaże się w 2017 r. i coś czuję, że będzie to chyba moja... najlepsza płyta. Tak, wiem, jak to brzmi... trochę zarozumiale, ale jakoś te emocje tak się w tym roku skumulowały i tak przełożyły na muzykę, że z każdym przesłuchaniem te nowe utwory nabierają coraz więcej głębi. Myślałem, że nie przebiję już „Walking...”, a tu będzie kolejna poprzeczka w górę. Przy czym zaznaczę – to zupełnie nowe rozdanie. I zupełnie inne emocje. To już nie będzie tylko rozmarzony mroczny, orientalno-instrumentalny świat w stylu Dead Can Dance. Lunatic Soul się zmienia. W pewnym sensie wychodzi z cienia. Staje się bardziej mój niż kiedykolwiek, a dzięki temu chyba najodważniejszy i najciekawszy artystycznie ze wszystkiego, co do tej pory zrobiłem.

PŚ. Dziękuję za rozmowę.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!