Galahad, After - Piekary Śląskie, 17.04.2008

Katarzyna i Artur Chachlowscy

ImageNic nie zapowiadało tego, że dzień zakończy się tak fantastycznie. Krótka noc, zbyt mało snu, przeraźliwy dźwięk budzika, poranny rytuał, pośpiech do szkoły i pracy, powrót, obiad zjedzony w przelocie, podróż na zatłoczonej i wciąż remontowanej autostradzie A4. Istne szaleństwo... A do tego, mimo połowy kwietnia w kalendarzu, przenikliwe zimno i przewalające się po niebie złowieszcze chmury raz po raz straszące deszczem... Gdy pięcioosobową załogą MLWZ zajechaliśmy do Piekar Śląskich, zaparkowaliśmy przy gmachu Ośrodka Kultury „Andaluzja” (z dala ominęliśmy miejsce oznaczone tablicą z ostrzeżeniem: „Proszę nie parkować!!! Spadające tynki”) i przekroczyliśmy próg kultowego już na Śląsku domu kultury, widok znajomych twarzy uzmysłowił nam, że oto zdążyliśmy na czas. Gdy przywitaliśmy się z „Oskarowcami” Witoldem Andree i Włodkiem Wojciechowskim oraz wyściskaliśmy stojącą razem z nimi przy stoliku z płytami, żonę Stuarta Nicholsona, Lin, zaczęła się nam udzielać gorączkowa atmosfera przesycona nadzieją, że dziś wieczór będziemy świadkami niezapomnianego spektaklu.

Zanim na scenie pojawiła się główna atrakcja wieczoru, swoje pół godziny (a może trochę dłużej, bo czas płynął bardzo szybko. To dowód na to, że koncert supportu nie dłużył się wcale) miała pochodząca z Włocławka grupa After. Zagrali utwory pochodzące zarówno z debiutanckiej, jak i drugiej, przygotowywanej dopiero do wydania, płyty. Zagrali pięknie, można by rzec, że wręcz dumnie i dostojnie, jakby byli pewni wartości granej przez siebie muzyki. I mieli rację. Bo ich występ był zaskakująco udany. Szczerze powiedziawszy, dawno już nie widzieliśmy tak dobrze prezentującego się zespołu supportującego. Opinię tę podzielili chyba inni uczestnicy tego koncertu, gdyż masowo rzucili się do stoiska, w okamgnieniu wykupując cały zapas debiutanckiego krążka After „Endless Lunatic”. Osobiście nie możemy się już doczekać nowej płyty tego zespołu. Sądząc po tym, co usłyszeliśmy na koncercie, będzie czego na niej słuchać. Wydaje się, że szczególnie fani Jeżozwierzy powinni wypatrywać tego krążka z niecierpliwością...

Po krótkiej przerwie, urozmaiconej zapowiedziami propozycji Ośrodka Kultury „Andaluzja” na kolejne miesiące (po przerwie wakacyjnej cykl progresywnych imprez ma być kontynuowany; przypomnijmy, że już za miesiąc w Piekarach Śląskich zagra trio Bass-Robinson-Clement, prezentując utwory grupy Camel), przyszła pora na główne danie tej czwartkowej progresywnej uczty.

Muzycy z grupy Galahad pojawili się na scenie punktualnie o 20:00, od razu zaczynając energicznym „Sleepers”. Bardzo dobrze było ich zobaczyć w tak doskonałej formie, szczególnie perkusistę Spencera Luckmana, który w trakcie ostatnich miesięcy stoczył zwycięską walkę z ciężką chorobą. Mimo, że grający na klawiszach Dean Baker zmienił nieco swój image w porównaniu z tym, jaki pamiętamy z koncertu w Katowicach z maja 2006r., i również Stuart Nicholson zrezygnował tym razem z pomarańczowej farby na włosach, kiedy zespół na dobre się rozkręcił, nie mogło już być żadnych wątpliwości, że to wciąż ten sam stary dobry Galahad.

Po rewelacyjnie zagranym „Sleepers”, którym zespół na dobre rozkołysał żywo reagującą publiczność, piątka panów z Bournemouth, cofnęła się do początków swojej twórczości, prezentując rytmiczny i melodyjny utwór „AQABA”. Zaraz potem mieliśmy okazję usłyszeć „Bug Eye”. Ta kompozycja, z częstymi zmianami tempa i powracającymi motywami muzycznymi, atmosferą ambient i bardzo wyrazistą obecnością basu (na tym instrumencie Lee Abraham) znakomicie prezentuje się w wersji koncertowej. Nic więc dziwnego, że Galahad wraca do niej niezawodnie podczas wszystkich swoich występów w Polsce. Żałować można tylko, że był to jedyny utwór, jaki zagrali z „Following Ghosts”, bo płyta ta należy do najbardziej popularnych w dorobku zespołu i nie brakuje na niej typowo koncertowych propozycji.

Nie ma jednak co narzekać na setlistę, bo koncert rozwijał się znakomicie. Nie brakło perełek z „Empires Never Last”, jak zagrany zaraz po „Bug Eye” „Sidewinder”. Pamiętam, że już po pierwszym wysłuchaniu tego utworu ponad 2 lata temu w Teatrze Śląskim w Katowicach, przez kilka następnych dni nie sposób było się opędzić od charakterystycznego motywu, który rozpoczyna utwór i później powtarza się w nim jeszcze kilka razy. Niewątpliwie, zarówno ten motyw, jak i refren bardzo mocno zapadają w pamięć. Zespół przypomniał nam o tym w Piekarach.

Zanim Galahad rozpoczął swój piąty utwór tego wieczoru – wedle zapowiedzi Stuarta kompozycja „Lady Messiah” ma już 23 lata - atmosfera na sali była już bardzo gorąca. Zachowanie muzyków było bardzo ekspresywne, i, sądząc po reakcji publiczności, niesamowicie energetyzujące. Oprócz Stuarta, który znakomicie sprawdza się w roli frontmana, niesamowity był też Roy Keyworth, który raz to podskakiwał, nawet podczas najbardziej skomplikowanych solówek gitarowych, raz to zastygał bez ruchu niczym posąg. Pod sceną było sporo ruchu, i to nie tylko za sprawą niemożebnie kręcących się fotoreporterów. Coraz więcej osób wstawało z krzeseł, podchodziło blisko sceny, a mniej więcej od połowy koncertu niewielu widzów siedziało bez ruchu, bo Galahad grał tak, że ręce wręcz same składały się do oklasków.

Po „Lady Messiah” Stu zapowiedział, że zaraz zagrają coś bardzo mrocznego. Miał na myśli utwór „Exorcising Demons” z pamiętnej płyty „Sleepers”. Zaraz po nim usłyszeliśmy tytułową kompozycję z najnowszego albumu, najwyraźniej dobrze już znanego publiczności, bo znaczna część widzów wspierała Stuarta swym śpiewem. Potem Galahad zagrał jeszcze „Room 801”, w którego początkowej części widownia mogła się nieco zaniepokoić, widząc że uderzenia w struny gitary Roya Keywortha nie dawały żadnego efektu. Roy musiał spędzić dobre dwie minuty w kucki, majstrując coś przy swoim zestawie poplątanych kabli, wtyczek i przełączników. Na szczęście reszta zespołu nie straciła rezonu, a po kilku chwilach gorączkowego mocowania się z wtyczkami, Roy mógł już ponownie czarować swoją grą.

Koncert jednak nieubłaganie zbliżał się do końca. Jako ostatni numer Galahad zaprezentował „This Life Could Be My Last”. W lirycznej części Stuart nieco poplątał słowa, reszta muzyków odpowiedziała mu zmienionymi partiami instrumentalnymi, co wywołało nastrój powszechnej wesołości zarówno na scenie, jak i na widowni. Uspokoiwszy się trochę, zespół, już na poważnie, przeszedł do drugiej, mocniejszej części utworu, która była naprawdę godnym zwieńczeniem całego koncertu. Utworem tym rozgrzali salę do czerwoności. Grali jak natchnieni, Stuart dwoił się i troił, w pewnym momencie zeskoczył nawet ze sceny i wtopił się w tłum widzów. Entuzjazm sięgnął zenitu. Gdy wybrzmiała ostatnia nuta tego utworu wiadomo było, że na pewno będą bisy. Doskonale bawiąca się publiczność wręcz oszalała i gromkimi oklaskami nawoływała zespół do szybkiego powrotu na scenę.

Na bis zagrali „Termination” z ostatniej płyty. Gromada widzów stojących pod sceną rozrosła się już wtedy do pokaźnych rozmiarów, a kiedy zespół skończył grać, jeszcze przez długi czas głośno nuciła linię melodyczną kończącą ten utwór. Oklaskom nie było końca, wszyscy mieli nadzieję, że to jeszcze nie koniec występu. Widząc, że publiczność nie zamierza się poddać, muzycy, pomimo zmęczenia prawie dwugodzinnym show, postanowili jeszcze raz pokazać się widzom. Ale nie na scenie, tylko w... pierwszym rzędzie tłumnie zebranej przed sceną publiczności. Z uśmiechami na twarzy wraz z nią wywoływali... samych siebie. Po chwili na scenę wyszedł w końcu sam Stuart, zaśpiewał a’capella „Painted Lady”, dając też szansę na wokalne popisy przy mikrofonie najbliżej stojącym fanom. Potem płynnie przeszedł w przebój Queen „Love Of My Life”, ale koledzy z zespołu, którzy wciąż stali wtedy pomiędzy widzami pod sceną stwierdzili chyba, że tego już za wiele, bo we czterech wtargnęli na scenę i siłą odsunęli Stuarta od mikrofonu. Zanim wynieśli go za kulisy, wokalista zdążył jeszcze zaśpiewać początek genesisowskiego klasyka „Dancing With The Moonlit Knight”, co szybko podchwyciła uchachana publiczność, ale widać było, że to już niestety naprawdę koniec. Muzycy wyglądali na szczęśliwych, ale i bardzo zmęczonych, co Stuart skwitował w pożegnalnych słowach: „I have become comfortably numb, goodnight!”.

Po koncercie muzycy wcale nie zamknęli się w garderobie. Błyskawicznie wyszli do fanów, cierpliwie rozdawali autografy, chętnie pozowali do zdjęć, rozmawiali, cały czas tryskając doskonałym humorem. Cóż się jednak dziwić, koncert naprawdę im się udał, chociaż to i tak pewnie za mało powiedziane. Dean Baker powiedział nam kilka chwil po koncercie, że dawno nie doświadczyli czegoś równie wspaniałego. ”The audience have uplifted us” – stwierdził.

Choć Galahad funkcjonuje już od 25 lat, po raz pierwszy zawitał do Polski dopiero  w 2006 roku. Ale tamten pamiętny, choć z zupełnie innych względów, koncert w Teatrze Śląskim miał zupełnie inny wymiar. Raz, że zespół grał wtedy głównie nieznany polskiej publiczności repertuar z niewydanej wtedy jeszcze płyty „Empires Never Last”, a dwa – że jego koncert był wciśnięty pomiędzy dwie inne realizacje DVD. Dopiero występ w Piekarach Śląskich był tym właściwym debiutem Galahadu na żywo w naszym kraju. Debiutem bardzo opóźnionym, co widać było po żywej reakcji publiczności. Niektórzy czekali na TAKI występ od 15 lat. I wiem, że kilkaset osób zgromadzonych w sali „Andaluzji” było wręcz wniebowziętych. To był wieczór, który wszystkim zapadnie na długo w pamięci. „One for the record, one for the memory” – jak to Stuart śpiewał jednym ze starych utworów Galahadu. Ten występ przejdzie do historii. Jak sięgam pamięcią, był to jeden z najwspanialszych występów prog rockowego wykonawcy  w naszym kraju. I nikt nie przekona mnie, że było inaczej.

Zespół Galahad naprawdę zaprezentował się wybornie. Tworzący go ludzie pokazali się jako wspaniali, sympatyczni i obdarzeni wspaniałym poczuciem humoru, muzycy. Zagrali bezpretensjonalny show, który chyba dlatego, że był taki naturalny, bez żadnych udziwnień i niepotrzebnego puszczania oka do publiczności, przeistoczył się tego wieczora w fantastyczne rockowe święto. Sądząc po tak gorącym przyjęciu przez polską publiczność myślę, że członkowie tej brytyjskiej formacji z pewnością pomyślą o regularnym odwiedzaniu naszego kraju. Jeśli wierzyć ich własnym słowom, to możemy spodziewać się ich przyjazdu już za rok! Na pewno Witold i Włodek z agencji Oskar już o to zadbają.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!