Whitesnake - Warszawa 02.12.2008

Agnieszka Lenczewska

Image„Every place that I go,
Well, it seems so strange.
Without you love, baby, baby,
Things have changed”

To były piękne czasy raczkującej MTV. Teledyski za milion, pudelska szopa na głowie, powłóczyste ciuszki, watowane marynary,  delikatny make-up, wijące się wokół zespołu „kociaki” chętne do robienia laski, dymy i światła. Trzeba było to przeżyć. Wówczas w połowie lat 80-tych ubiegłego stulecia Whitesnake złapało „drugi oddech”. To był  czas BIAŁEGO WĘŻA. Sprzedaż płyt przekroczyła miliony egzemplarzy,  nastoletnie dziewczęta wzdychały,  każdy chciał być chłopakiem z gitarą takim,  jak Adrian Vandenberg czy Steve Vai. I poczuć blask estradowej chwały.   

Po tych dwudziestu latach – wielkie stadiony zastąpiły kluby, płyty sprzedają się w najlepszym razie przeciętnie, dziewczęta jakoś tak mniej chętne do figlowania, włosów na głowie mniej, za to więcej bruzd i zmarszczek na pięknej niegdyś twarzy.  

Po wydaniu ciepło przyjętego przez krytykę i oddanych fanów albumu Good To Be Bad Whitesnake, jakżeby inaczej, ruszyło w trasę.  Po raz trzeci kolorowa, wężowa karawana odwiedziła nasz kraj. Bilety sprzedały się na kilka tygodni przed koncertem, zatem nie dziwiła obecność pod Stodołą  zdesperowanych fanów i fanek poszukujących wejściówek.  Miło było patrzeć na zgromadzoną przed klubem publiczność.  Przekrój wiekowy wahał się: od rówieśników Coverdale’a,  wieszających 20-lat temu plakaty statecznych  pań, aż po młodych fanów.  Dla wielu z nas grudniowy wieczór w Stodole był tym od dawna wyczekiwanym D-day.  Spotkaniem z LEGENDĄ.

Na pierwszy ogień,  do  paszczy  węża trafili Bracia Cugowscy. Występ krótki, treściwy, jak to z supportami bywa. Parafrazując: oddali Coverdale’owi co jego i zeszli ze sceny. Wstydu nie było – grają naprawdę fajnie, a i Piotr Cugowski dysponuje świetnym wokalem.  Występ Braci przyjęto bez entuzjazmu – ot miły umilacz czasu przed koncertem GWIAZDY.

Show LEGENDY można streścić w jednym zdaniu: dwie godziny na scenie, setlista marzeń,  oddana, rozgrzana do czerwoności  publiczność śpiewająca znajome refreny, purpurowe hiciory zagrane na koniec oraz… zespół w przeciętnej dyspozycji.

Obawiałam się o wokalną formę  Davida Coverdale’a. W końcu ten zasłużony dla rocka „gardłowy” jest w wieku słusznym (czyli takim, w którym blisko 60-letni mężczyzna kopie w ogródku, zakłada kapcie, gdera do kobiety i ewentualnie ekscytuje się  programem telewizyjnym wg formatu Jak oni Śpiewają).  Jak zatem zaśpiewał? Bardzo przeciętnie.  Słychać było, że czas, używki, operacje zrobiły swoje.  Kiedyś, dawno temu jego głos powalał. Wczoraj? Nie – po prostu zabrzmiało to inaczej.  Może po prostu wyobrażałam sobie WOKALNĄ POTĘGĘ, a wyszło, cóż…. Czasami Dave odpuścił bardziej karkołomną partię, gdzie niegdzie wsparł się pomocą kolegów z zespołu, zdarzały się fałsze  i  chwile, w których głos po prostu odmawiał posłuszeństwa.  Momentami jednak Coverdale (jak 30 lat temu) rozdzielał „wokalne” razy i pokazywał „kto tu rządzi”.  Szkoda, że tych ekscytujących chwil było tak mało. Czasami,  aż żal było patrzeć na walkę  Coverdale’a z samym sobą.

Wspierający lidera muzycy zagrali nieźle , ale zabrakło mi przysłowiowego „pałeru” , ognia i zwykłej radości grania.  Solówki gitarowe duetu Aldrich/Beach przeciętne, wymęczone i pozbawione rockowego, wężowego jadu.  Sekcja rytmiczna grała  bez zarzutu, klawisze robiły tło ( i czasami skutecznie niwelowały wokalne wpadki lidera). Brzmienie po początkowych perturbacjach selektywne i jak na Stodołę wręcz znakomite.  Show profesjonalny, ale pozbawiony jakiejkolwiek  „iskry bożej”.   Odniosłam wrażenie, że muzycy pojawili się na scenie „za karę”. Wyszli, zrobili co do nich należało i zeszli - bez krzty zaangażowania, przezywania chwili. Zmęczenie? Pańszczyzna? Klezmer kazał im grać? A może po prostu 2 grudnia był kiepskim dniem na granie koncertu?

Zgromadzona w zaduchu i ścisku publiczność płonęła (Still I hear Burrrnn!!), ale ogniem publiczności nie zajął się zespół. Szkoda. 

Co zagrali?: oczywiście wszystkie wężowe hity ( z Fool of Your lovin’, Still of The Night, Is This Love?  na czele), dwa purpurowe klasyki ( Burn i Soldier of Fortune), utwory z Good to be Bad (Can You Hear The Wind Blow, Lay Down Your Love, A Fool In Love, Best Years).  I tyle. Miło było powspominać, pośpiewać o niedolach i dolach miłości na tym łez padole.  Jednak nic nie przesłoni smutnego i przykrego wrażenia uczestnictwa w  muzycznej stypie. Koncercie zespołu, który był kiedyś wielki.  Wyszłam ze Stodoły z poczuciem żalu i rozczarowania. Poczułam się, jakbym obserwowała z daleka pogrzeb kogoś kiedyś mi bliskiego. Nie- nie miałam kopać leżącego- za bardzo szanuję  TEN zespół.

Cóż, pozostaje zatem obejrzeć  oraz   posłuchać  Live…In The Still Of The Night.  Szkoda, że magii tamtego koncertu  nie udało się wskrzesić w Warszawie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!