Gabriel, Peter - Up

Artur Chachlowski


ImageTego Artysty nie trzeba długo przedstawiać. Ten fenomenalny muzyk, legenda progresywnego rocka, założyciel i długoletni lider grupy Genesis, a przy tym doskonały wokalista obdarzony wspaniałym, charakterystycznym głosem ostatnio nie rozpieszczał swoich fanów. Dla wielu jest on żywą legendą, wizjonerem i muzycznym guru. Artystą do końca natchnionym i postacią o niebywałej wręcz charyzmie. Powraca po 10 latach nową studyjną płytą zatytułowaną „UP”.

Do Wielkich Artystów trzeba mieć nie lada cierpliwość. Już  poprzedniego studyjnego albumu „Us”, który w sklepach pojawił się we wrześniu 1992 roku wypatrywano z wielką niecierpliwością. Oczekiwania były ogromne, ale nic w tym dziwnego. Wszak od wydania będącej megasukcesem płyty „So” minęło wówczas ponad 5 lat. Wygląda na to, że Peter Gabriel  z premedytacją przyzwyczaja swoich sympatyków do długich okresów oczekiwania. Ale chyba nikt nie przypuszczał, że na premierę płyty „UP” przyjdzie czekać aż 10 długich lat. Tym bardziej, że od dawna wiadomo było, że Wielki Artysta pracuje nad tym wydawnictwem. Premiera albumu miała najpierw nastąpić na święta Bożego Narodzenia 1999 roku, potem pół roku później, potem na kolejne święta, aż oto zastała nas jesień A.D. 2002. 23 września na półki płytowe wreszcie trafił album „UP” i od pierwszego dnia bije on wszelkie rekordy sprzedaży. Wiem, że wielu najbardziej oddanych sympatyków talentu Wielkiego Artysty datę tę już dawno temu zaznaczyło na czerwono w swoich kalendarzach. Wprawdzie niejako „po drodze” Peter Gabriel przypominał się swoim słuchaczom czy to koncertowym albumem „Secret World Live”, czy to muzyką do przedstawienia „Ovo” wystawionego w  londyńskim Millenium Dome, czy też ścieżką dźwiękową do filmu „The Rabbit Proof Fence” w reżyserii Philipa Noyce’a. Ale to wszystko przecież nie to samo, co premierowa płyta z materiałem mieszczącym się w nurcie tradycyjnych muzycznych zainteresowań Wielkiego Artysty. No i nareszcie jest. Wyczekany, pachnący, nowiutki, świeżutki. Album z gatunku tych, do których podchodzi się z wyjątkowym namaszczeniem. Najpierw dokładna lustracja okładki, jak zawsze w przypadku płyt Gabriela bardzo lakonicznej i tajemniczej,  następnie wzbudzający dreszcz emocji w postaci szelestu zdzieranej folii opinającej plastikowe pudełeczko, trzask otwieranej klapki i oto trzymamy wreszcie  w drżącym ręku srebrny krążek. Jest wreszcie! Nowy album Wielkiego Artysty. Jeszcze chwileczka zwłoki, by emocje sięgnęły zenitu... Zdecydowany ruch ręką, otwiera się szufladka kompaktowego odtwarzacza, naciskamy przycisk PLAY i... Do uszu docierają pierwsze takty utworu „Darkness”. Zanim nagranie to rozkręci się na dobre, zanim spośród pozornej dysharmonii spokojnych i gwałtownych dźwięków wyłoni się prześliczna melodia refrenu, wprawnymi ruchami palców wertujemy książeczkę... I tu spotyka nas pewne rozczarowanie. W książeczce nie ma zamieszczonych tekstów do poszczególnych utworów. By dotrzeć do głębi znaczenia kolejnych nagrań i oprócz muzyki zapoznać się  z literacką, równie ważną sferą kompozycji Wielkiego Artysty, odsyła on nas na swoją stronę internetową. Na samym początku obawiałem się, że to pierwsze z rozczarowań, lecz teraz, po kilkakrotnym przesłuchaniu albumu „UP” mogę stwierdzić, że na szczęście to rozczarowanie pierwsze i zarazem ostatnie.. Bo nie sposób przecież wnosić jakichkolwiek zastrzeżeń do muzycznej zawartości najnowszej płyty Wielkiego Artysty. To album perfekcyjny, wysmakowany  i doskonały. Bardzo spójny, gdy chodzi o środki artystycznego wyrazu, w całości utrzymany w jednolitym klimacie. Dzięki temu słucha się go wspaniale, bez zbędnego wysiłku, bez odrobiny znużenia. Muzyka delikatnie dociera do uszu, rozwija się w sposób przemyślany i  logiczny, właściwie żaden z dziesięciu utworów nie stanowi jakiegoś słabszego ogniwa w tej bardzo homogenicznej całości. Może tylko utwory „Growing Up” oraz wydany kilka tygodni wcześniej na singlu i uparcie lansowany przez rozgłośnie radiowe „The Barry Williams Show” wyróżniają się bardziej rytmicznym i chwytliwym charakterem. Z utworem singlowym wiąże się pewna historia. Wideoklip do tego nagrania parodiuje słynny amerykański talk show Jerry’ego Springera, a  w głównej aktorskiej roli występuje w nim znana hollywoodzka gwiazda Sean Penn. Teledysk ten został uznany za nadmiernie ociekający zgorszeniem i w brytyjskich kanałach muzycznych zakazano jego prezentacji przed godziną 21. Jakby tego było mało warstwa liryczna radiowej wersji tego nagrania, z grubsza rzecz ujmując mówiąca o różnych bezeceństwach będących przedmiotem telewizyjnej wiwisekcji, również została odpowiednio „wyczyszczona” z treści mających jakoby szerzyć zgorszenie. Czyżby w brytyjskich mediach następował powrót epoki wiktoriańskiej?.. Poza tymi dwiema kompozycjami cała reszta  nagrań pochodzących z płyty „UP” utrzymana jest w jednolitej konwencji: dużo tu spokoju, pulsującego rytmu, elektroniki i Wspaniałego Głosu. Wspaniałego Głosu Wielkiego Artysty. „UP” to bez wątpienia najrówniejszy i najbardziej spójny album w całym solowym dorobku Gabriela. Z reguły staram się być ostrożny przy tak daleko idących stwierdzeniach, ale po wielokrotnym dokładnym zapoznaniu się z tym wydawnictwem odważę się stwierdzić, że to także najlepszy album w całej jego dyskografii.. I chociaż tytuł „UP” sugeruje raczej jego stylistyczną przynależność do rodziny płyt tytułowanych krótkimi przysłówkami („So” z 1986r. i „Us z 1992r.), a więc do późniejszego okresu jego działalności artystycznej, to ja raczej doszukiwałbym się swoistego pokrewieństwa raczej z pierwszymi solowymi albumami Gabriela. Mam tu na myśli pierwsze cztery płyty wydane w latach 1977 – 1982, które nie miały żadnych tytułów, czy jak kto woli nazywały się odpowiednio: I, II. III i IV. Nie wiem czy już sam ten fakt staje się wystarczająca rekomendacją dla sympatyków twórczości Wielkiego Artysty, ale myślę, że ten zdecydowany powrót do korzeni powinien ucieszyć wszystkich zainteresowanych. Warto podkreślić doskonałą produkcję całego materiału wypełniającego płytę „UP”. Każdy pojedynczy dźwięk jest tu doskonale słyszalny, poszczególne nuty układają się w perfekcyjnie zaprogramowaną całość, do uszu docierają nawet najmniejsze i najdelikatniejsze szmery... Wspaniale można tego doświadczyć ze słuchawkami na uszach. Polecam ten sposób na wnikliwą analizę poszczególnych kompozycji. Kompozycji spośród których nie sposób wyróżnić  w sposób zdecydowany jakiegokolwiek utworu. I to nie dlatego, że nie ma tu nagrań wybitnych. Wszystkie są świetne i dlatego lśnią równym blaskiem. Ja najbardziej ukochałem sobie „My Head Sounds Like That” (za piękna melodię i niepowtarzalny nastrój), „Signal To Noise” (za genialną orkiestrację), „The Drop” (za prostotę i niewątpliwe nawiązania do „Mother Of Violence” - mojego  ulubionego nagrania z płyty „Peter Gabriel II”) oraz „No Way Out” (za poruszający tekst). No i nie sposób wreszcie nie wspomnieć o muzykach, którzy pomagali Wielkiemu Artyście w nagrywaniu tych przewspaniałych utworów. Mamy tu przede wszystkim starych znajomych: Tony Levina na gitarze basowej, znanego z Fleetwood Mac gitarzystę Petera Greena, perkusistę Manu Katche, gitarzystę Davida Rhodesa, basistę Danny Thompsona (Talk Talk, zespół Davida Sylviana) oraz fenomenalnie udzielających się wokalnie The Blind Boys Of Alabama oraz afrykańskiego wokalistę o nazwisku Nusrat Fateh Ali Khan. Jego wokaliza w nagraniu „Signal To Noise” jest jednym z najwspanialszych fragmentów na całej płycie. Trzeba jednak przyznać, że takich fenomenalnych momentów jest zdecydowanie więcej. Cała płyta jest piękna i z pewnością zadowoli nawet najbardziej wybrednych słuchaczy. Warto było na nią czekać 10 długich lat...

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!