To będzie krótka recenzja. Bo po pierwsze przeczuwam, że tekstów o nowej płycie Riverside pojawi się zaraz co niemiara, a po drugie – co tu właściwie pisać? Wystarczy właściwie powiedzieć, że nasz czołowy eksportowy zespół znowu nagrał świetną płytę. Lecz, by być w zgodzie z prawdą, powinienem raczej napisać: najświetniejszą. Bo bez żadnych wątpliwości (a słucham tego krążka od tygodnia i to po kilka razy dziennie) uważam, że „Love, Fear And The Time Machine” to zdecydowanie najlepsza i przy tym najbardziej dojrzała płyta w całym dotychczasowym dorobku Riverside.
I w tym miejscu mógłbym właściwie zakończyć. A wszystkim ewentualnym niedowiarkom (czy w ogóle są tacy?) zamknąć usta stwierdzeniem, że wiem co mówię, bo karierze zespołu Mariusza Dudy przyglądam się od dawna. Dłużej niż od płytowego debiutu z 2003 roku, dłużej niż od momentu, kiedy ukazała się pierwsza płytka promo z pięcioma wczesnymi utworami. Jestem z tą grupą na dobre i na złe (a właściwie, to z „winy” zespołu, wyłącznie na dobre, bo Riverside przecież nigdy nie zaliczył żadnych artystycznych wpadek) od samego początku jego działalności przysłuchując się uważnie kolejnym płytom, obserwuję naturalny jego rozwój i drogę do (osiągniętej już jakiś czas temu) wielkości. Cieszę się z jego kolejnych wydawnictw (uczciwie przyznaję: z jednych bardziej, z innych mniej) i choć nigdy nie byłem bezkrytycznym sympatykiem jego twórczości, to z dumą i podziwem patrzę na coraz większe sale przepełnione entuzjastycznie reagującą publicznością, na rosnące słupki sprzedaży płyt, które biją wszelkie rekordy popularności, na szacunek, jakim Riverside cieszy się poza granicami naszego kraju. Serce mi rośnie na widok tego, w jakim miejscu panowie Duda, Kozieradzki, Łapaj i Grudziński są jako muzycy, jako członkowie jednego z najpopularniejszych zespołów, wreszcie jako ludzie, którym nigdy nie odbiła palma, a którzy twardo stąpają po ziemi i strzegą tego, co udało im się do tej pory osiągnąć. „Strzegą” – to może niezbyt właściwe słowo. Bo przecież z każdą kolejną płytą atakują, idą pod prąd, starają się zaskoczyć czymś nowym, na każdym kolejnym albumie zawsze proponują coś nowego, coś różnego od swojego poprzednika.
Na „Love, Fear And The Time Machine” znowu ruszyli do ofensywy i nagrali muzykę, której niewielu, a może i nikt, by się po nich nie spodziewał. Nagrali płytę, która zaskoczy tych, którzy sądzili, że znowu zagrają ostro, bezkompromisowo i technicznie, oraz tych, którzy nie wierzyli, że są w stanie sięgnąć do korzeni i skomponować utwory łączące w sobie to wszystko, co najważniejsze w muzyce rockowej. Zaskoczyli wszystkich, nawet mnie, nagrywając płytę klimatyczną, chwilami wręcz uduchowioną, obdarzoną niezwykłymi partiami instrumentalnymi, najpiękniejszymi w swojej historii melodiami oraz zanurzoną w atmosferze, jakiej jeszcze nigdy na płytach Riverside nie było. Nagrali płytę PROGRESYWNĄ w każdym calu. Inną od tego, czym dotychczas zachwycali rzesze fanów. Ba, inną od wszelkich dotychczas znanych kalek i patentów. Płytę wyjątkową i niezwykle oryginalną. Riverside’ową… Tak, bo dziś nikt nie gra (nie potrafi grać) tak jak oni.
Nie wierzcie więc tym, którzy wspominają coś o tym, że Riverside na nowym albumie wzoruje się na The Cure, że Duda śpiewa jak Morten Harket z A-Ha, że muzyka zespołu dziwacznie złagodniała. Owszem, przyznaję że zespół wprowadził w świat swoich dźwięków nowe rozwiązania brzmieniowe niespotykane na wcześniejszych wydawnictwach, Mariusz zamiast growlem woli posługiwać się… falsetem, a generalny wydźwięk płyty jest taki, że króluje na nim spokojny, subtelny i lżejszy niż poprzednio nastrój, ale przecież to wciąż ten sam Riverside. Tyle, że lepszy i jeszcze bardziej dojrzalszy niż kiedyś.
Zatem gdzie teraz jesteście bezkrytyczni piewcy technicznej finezji prezentowanej przez Riverside na mocno zakręconej płycie „Anno Domini High Definition”? Twierdziliście, że lepiej się nie da. Gdzie są miłośnicy słynnej Riverside’owej trylogii? Przecież mówiliście, że to na niej właśnie charakterystyczny styl zespołu osiągnął swoje apogeum. Gdzie piewcy absolutnego geniuszu płyty „Shrine Of New Generation Slaves”? Powiem Wam gdzie wszyscy jesteście, albo gdzie będziecie po wysłuchaniu „Love, Fear And The Time Machine”: będziecie w siódmym niebie! Tak, w siódmym, choć to dopiero szósty album w dorobku Riverside (i sześć jest wyrazów w jego tytule).
Miało być krótko, lecz rozpisałem się. Nie wiem czy potrzebnie. Bo co tu dużo pisać?... „Love, Fear And The Time Machine” to prawdziwy majstersztyk. A ostatnie pół godziny płyty (począwszy od utworu „Afloat”) to już autentyczne muzyczne mistrzostwo świata. Jakże przyjemnie jest dzięki Riverside'owemu wehikułowi czasu cofnąć się w czasie o 30 lat...