Stanley, Michael - And Then...

Artur Chachlowski

ImageSą takie amerykańskie gwiazdy estrady, radia i telewizji, które cieszą się ogromną popularnością w swoich rodzinnych stronach, a ich sława z rzadka przekracza granicę lokalnego stanu, nie mówiąc już o przebiciu się do Europy. Michael Stanley jest żywym przykładem tego zjawiska. Ten niezwykle popularny w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia muzyk, kompozytor, gwiazda lokalnych stacji radiowych, szczególnie w swoim rodzinnym Cleveland, autor licznych przebojów i lider swojej grupy Michael Stanley Band przypomniał się niedawno swoim nowym albumem zatytułowanym „And Then…”.

Czy przekroczy nim barierę Atlantyku, która od lat skutecznie odgradza go od europejskiego rynku? Tego nie wiem. Co więcej, wydaje mi się, że pomny dotychczasowych niepowodzeń. Na Starym Kontynencie, odpuścił on temat europejskiej promocji, a ze swoim amerykańskim eklektyzmem, przerzucaniem mostów pomiędzy folkiem, balladą, a nawet country i rdzennym rockiem, z premedytacją skazuje sam siebie na lokalną popularność. Choć inni wykonawcy, którzy wywodzą się z tego samego rdzenia, jak chociażby Tom Petty czy Bruce Springsteen, od lat święcą triumfy po obu stronach oceanu. Ale widocznie Michael Stanley skazany jest na rodzimy, lokalny, dodajmy: wcale niemały, rynek. I chyba mu z tym dobrze. A że nowy album to rzecz niezwykle udana, to zapewne ucieszy on uszy licznych fanów tego artysty mieszkających w Ohio i okolicach.

„And Then…” został wyprodukowany przez samego Stanleya, a płytę zmiksował znany producent Bill Szymczyk – ten sam, który w przeszłości pracował nad wieloma płytami The Eagles, B.B. Kinga, Joe Walsha, Santany czy grupy The Who. Pośród trzynastu utworów wypełniających program tego wydawnictwa znajdujemy liczne ballady typowe dla amerykańskiego southern rocka, są tu liczne chwytliwe numery, są też piosenki utrzymane w stylu country rock… Jest dużo dobrej muzyki, a przy tym prawie każdy utwór jest taki, że zapamiętuje się go na długo. To naprawdę niezła kolekcja bardzo udanych, nietuzinkowych utworów zagranych przez Stanleya i zespół towarzyszących mu muzyków w sposób wręcz znakomity. I zaśpiewanych (też przez Stanleya) tak, że nic tylko bić brawo.

Żeby nie było nieporozumień: „And Then…” to płyta z muzyką, która zazwyczaj rzadko gości w MLWZ. Ale przy tym to płyta tak dobra, gwarantująca godzinę niezwykłych wrażeń i wzruszeń, że chciałem koniecznie dać znać naszym Czytelnikom i Słuchaczom, szczególnie tym, którzy czują słabość do amerykańskiego rocka, że warto rozglądnąć się za tym wydawnictwem. Osobiście stawiam ten krążek na tej samej półce, co najlepsze płyty z solowego dorobku Marka Knopflera, Toma Petty, Joe Walsha czy Dana Fogelberga.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Zespół Focus powraca do Polski z trasą Hocus Pocus Tour 2024 Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!