Riverside - Rapid Eye Movement

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageOpis grupy Riverside na słynnym w progresywnych kręgach portalu Progarchives.com zaczyna się od niesamowicie "mądrej" refleksji jakiegoś Kanadyjczyka. Biografię warszawskiego kwartetu zaczyna on do zdania, że Polska zawsze będzie zaściankiem rocka progresywnego, w którym wartych uwagi zespołów jest jak na lekarstwo. Nie zamierzam tutaj wytaczać dyskusyjnej tezy, że nasz kraj jeśli chodzi o progrockowe dokonania można śmiało postawić obok Anglii, czy Szwecji, bo to nieprawda. Niemniej jednak, gdy czytamy kolejne zdanie Kanadyjczyka, w którym zaznacza, że Riverside jest na dobrej drodze, by być pierwszym znaczącym polskim zespołem progresywnym, frustracja rośnie. W jednym gość ma rację – Riverside jest na dobrej drodze. Ale jest to droga ku temu, by udowodnić tego typu  delikwentom, że chrzanią głupoty. 

Wspominam o tym dlatego, iż abstrahując od wątpliwej prawdziwości wynurzeń Kanadyjczyka, opisany przypadek obrazuje, że polski rock progresywny jest obecnie kojarzony za granicą głównie z Riverside. Możemy sobie tutaj w Polsce zażarcie dyskutować, czy w istocie warszawski zespół to pierwsza siła rodzimego rocka progresywnego. Natomiast obiektywnie trzeba przyznać, że na dzień dzisiejszy żaden zespół nie robi tak dużo dla dobrej marki polskiego rocka progresywnego za granicą, jak właśnie Riverside. Pomogły w tym na pewno występy na prestiżowych artrockowych festiwalach, jak również kontrakt z wytwórnią Inside Out. Tak więc chyba nie przesadzę stwierdzając, że najnowsze dzieło zespołu, ostatnia część trylogii Reality Dream zatytułowana Rapid Eye Movement, ma dostarczyć wszystkim miłośnikom grupy pięknych muzycznych wrażeń, ale i ugruntować pozycję Riverside na progrockowej mapie świata.

Płyta, którą zespół w zapowiedziach reklamował jako najbardziej oniryczną część trylogii okazała się w moim przekonaniu... najmniej onirycznym wśród dotychczasowych dzieł tej warszawskiej grupy. Tyle, że czytając zapowiedzi rozumiałem słowo „oniryczny” w potoczny sposób. Natomiast po przeczytaniu słów Mariusza Dudy na forum zespołu („Nikt nigdy z nas nie powiedział, że płyta oniryczna musi być płytą wolną i spokojną”), to ja już zupełnie nie rozumiem, o co w takim razie z tym oniryzmem chodzi i tym samym tematu nie drążę. Prawo artysty do bycia niezrozumianym jest święte. Nie zmienia to faktu, iż po przeczytaniu obawiałem się. Obawiałem się, że skoro zwłaszcza na Out Of Myself momentami wiało nudą to jeśli teraz Riverside zrobi jeszcze jeden krok w stronę oniryzmu i melancholii, będzie niedobrze. Z drugiej strony wielu słuchaczy bało się z kolei, że Riverside na Rapid Eye Movement zbyt głęboko zanurzy się w odmęty progmetalu. Tak to jest, jak się kombinuje ze słowem "oniryczny" ;). Na szczęście wygląda na to, że jedne i drugie obawy okazały się płonne.

Jak więc gra na nowej płycie warszawski zespół? Zanim na to odpowiem, chciałbym ustosunkować się do ogólniejszej wersji tego pytania, które niechaj zabrzmi tak: jak gra Riverside? Z tym związana jest bowiem kwestia, która nurtuje mnie już od jakiegoś czasu i nie omieszkam skorzystać z okazji, by ją poruszyć. Przyjrzyjmy się nazwom trzech zespołów, które figurują w opisie oficjalnej strony zespołu, gdy znajdzie się ją np. w googlach. Czy zupełnego laika jeśli chodzi o ten band nie wprowadza w błąd informacja, że Riverside to grupa, której brzmienie/styl (w oryginale „sound”) jest porównywany do Porcupine Tree, Pink Floyd i Opeth? Bądźmy szczerzy: to, że Mariusz Duda sobie czasami strzeli coś na kształt growlu, nie zmienia faktu, iż Riverside do Opeth mają tak blisko, jak do REO Speedwagon. Podobieństwa do Pink Floyd są tutaj takie, jak w wypadku tysięcy innych zespołów, kreujących nastrojowy i raczej smutny nastrój – małe, bo na tym owo podobieństwo się kończy. Mając na uwadze tę trójcę, najbliżej Riverside do Porcupine Tree, ale wynika to głównie z klimatu i uczuć, jakimi przesycona jest muzyka. Natomiast jeśli chodzi o czysty styl grania to po stokroć więcej od PT, PF, czy Opeth jest w muzyce Riverside elementów rocka neoprogresywnego. Bardzo ważna rola solowej gitary, tony syntezatorowych padów, charakterystycznie pracująca sekcja, a w opisie strony Opeth? To już zdecydowanie bardziej pasowałaby Arena.

Paradoksalnie jednak to właśnie miłośnicy PT i PF, a nie Areny, mają chyba znacznie większe szanse na zakochanie się w muzyce Riverside. Bowiem mimo, że jest w niej mnóstwo spuścizny neoprogresywnej, to jedna rzecz niebywale wyróżnia warszawski zespół na tle współczesnych tuzów proga z przedrostkiem "neo", takich jak Galahad, Arena, czy Pallas. Nie są to inklinacje progmetalowe, bo jak wiemy, ostatnimi czasy rock neoprogresywny namiętnie romansuje z cięższymi klimatami. Chodzi więc o coś innego. Przy całym szacunku dla wielu cech neopierogów, które pozytywnie wyróżniają ten nurt, takich jak znakomite umiejętności techniczne muzyków, złożone kompozycje, symfonika, czy nierzadko świetne brzmienie, mam niestety również wrażenie, iż na charakterystyczną cechę współczesnego rocka neoprogresywnego wyrasta także stosunkowo mała dramaturgia płyt, brak klimatu i w niektórych przypadkach wyraźny przerost patosu nad innymi emocjami. Oczywiście są wyjątki. Niemniej jednak słynne współczesne zespoły neoprogresywne teoretycznie jak jeden mąż wzorowały się na fishowskim Marillion, a jakże niewiele z nich gra obecnie tak emocjonalnie, jak ów Marillion. Kto wśród neoprogowych tuzów gra teraz muzykę przepełnioną taką dawką uczuć, jak to czyniło kiedyś Collage? Właściwie nikt. Poza  Riverside. No bo to właśnie Riverside porusza, buduje nastrój, fascynuje emocjami, chwyta za serce, w dodatku potrafi przywalić taką ścianą dźwięku, że ciary po plecach lecą. I to są proszę państwa neopierogi nowej generacji ;), a nie te nierzadkie ostatnimi czasy albumy, na których ciężkim gitarom towarzyszy lukier, patosowi zaś wtóruje łagodniutki wokal. Słuchacz degustując taką mieszankę tym samym zajada się solą, pieprzem i cukrem naraz. Pal sześć, że to ciężkostrawne, ale co gorsza tym samym całokształt wcale nie smakuje jak prawdziwie ostry album, zbyt słodko zaś też nie jest. Dominuje więc sól, bo za płytę w większości przypadków trzeba było słono zapłacić. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby te średnio trafione nazwy trzech zespołów w opisie strony były tak naprawdę próbą zdystansowania się od współczesnych trendów w rocku neoporogresywnym, które są moim zdaniem niepokojące (i nie jestem w tej opinii osamotniony). Bowiem piękno proga z przedrostkiem "neo" zdaje się obecnie egzystować głównie wśród zespołów znacznie mniej znanych niż legendy tego nurtu, wypuszczające naprawdę dziwny melanż. Zamykając definitywnie tę kwestię, Riverside nie jest zespołem, którego styl przypomina Porcupine Tree, Pink Floyd, czy Opeth. Riverside to w moim przekonaniu grupa wyraźnie neoprogresywna o inklinacjach progmetalowych, która snuje płyty-opowieści, klimatem budzące skojarzenia z Porcupine Tree i – chyba przede wszystkim - Pain of Salvation. To jest właśnie ta szkoła muzycznego dramatu psychologicznego, którą od lat tak bardzo udanie tworzy Daniel „Boski” Gildenlow ze swoją ekipą.

Wróćmy do Rapid Eye Movement. Czas w końcu powiedzieć coś więcej na temat tego, co też na nowej płycie przyszykowali muzycy Riverside. Jak już wspomniałem, album ten jawi mi się jako mniej oniryczny od poprzednich dwóch płyt zespołu, a to dlatego, że muzyka nań zawarta wydaje się być bardziej zwarta (no i zrymowało mi się...), nie tak rozlazła, jak to bywało. Po prostu mniej tutaj przestojów, dużo natomiast utworów o bardzo wyrazistej rytmice, wprowadzającej słuchacza w swoisty trans (02 Panic Room, Schizophrenic Prayer). Na takim monotonnym rytmie oparte są nieraz caluteńkie kompozycje. Przypomina to nieco styl grupy Pure Reason Revolution, również lubującej się w onirycznie (heh) pulsujących kompozycjach. Podkreślam słówko „nieco”, jako że mimo wszystko Chloe Alper i spółka w kreowaniu tego typu klimatów używają znacznie więcej elektroniki, przez co efekt jest jednak trochę inny. Niemniej jednak zaryzykowałbym stwierdzenie, że chłopaki z Riverside słuchali PRR, oj słuchali. Dość duża ilość zapętlonych rytmów sprawia, że mimo porządnego kombinowania w niektórych kompozycjach, Rapid Eye Movement chyba jest płytą generalnie nieco mniej skomplikowana od poprzedniczek. Zupełnie to jednak nie przeszkadza – przeciwnie, zespół rozwija się, a tym samym poszukuje i między innymi dzięki temu album jest bardzo ciekawy. I trzeba również przyznać – brzmi świetnie. Spora grupa słuchaczy niemiłosiernie krytykowała jakość brzmienia Second Life Syndrome i chyba podziałało. Wreszcie jest tak, jak trzeba, jeśli chodzi o jakość nagrań Riverside. Powiem nawet więcej, nie spodziewałem się, że będzie aż tak świetnie. Brzmienie miadżdży.

Jest jeszcze jeden duży plus tej płyty. Riverside znakomicie zachowało proporcje między graniem atmosferycznym, a graniem w imię rockowego i progresywnego czadu. Te dwie rzeczy bardzo często gryzą się ze sobą, a twórca muzyki niejednokrotnie staje przed wyborem typu: nagraj kompozycje melancholijne, kreujące atmosferę i tym samym zafascynuj tych, którzy w muzyce szukają głębi i odrzuć tych, którzy są wyczuleni na punkcie przestojów oraz chcą, by płyta trzymała jako takie tempo. Albo odwrotnie. Jest rzeczą bardzo trudną nagrać płytę, która oczaruje jednych i drugich, która sprawi, że rockowy czad nie wygryzie nostalgii i melancholii, a nostalgia i melancholia nie wygryzie rockowego czadu. Potrafi to Pain of Salvation, potrafi Anekdoten, czasem wyjdzie coś w tym stylu Porkom, lecz generalnie mamy we współczesnym rocku progresywnym wielki niedobór zespołów, które umieją nagrywać  tego typu albumy. Ta sztuka udała się Riverside właśnie w tym roku. Rapid Eye Movement jest klimatyczna, nostalgiczna, melancholijna, oniry.... ekhm, a przy tym nie pozwala słuchaczowi się nudzić i daje niezłego kopa. Pod tym względem mamy olbrzymi postęp w stosunku do debiutu, i dość znaczny w odniesieniu do Second Life Syndrome. Zdaję sobie sprawę, że wielu zaprzysięgłych fanów, jakich Riverside ma w naszym kraju, nie zgodzi się z tym stwierdzeniem, jakoby na poprzednich płytach zespołu, a zwłaszcza na debiucie, momentami wiało nudą, ale cóż... jak mawiał pan Jourdain, takie jest moje zdanie i ja je podzielam.

Trudno w sumie znaleźć jakiekolwiek minusy nowej płyty Riverside. Nie odnotowałem na Rapid Eye Movement żadnego utworu, który można by określić jako nieudany i wyraźnie obniżający wartość płyty. Jeśli już miałbym wymienić te kompozycje, które na nowym wydawnictwie podobają mi się najmniej, wskazałbym na Embryonic (gdzie refren jest piękny, ale gdzie reszta wpisuje się w konwencję do bólu typowej, jeżozwierzowej balladki) i Cybernetic Pillow (tu jednakże zwracam uwagę również na przewijający się gdzieniegdzie  świetny riff, mający coś w sobie z muzyki Wschodu). Dla przeciwwagi wymieńmy także te utwory, które wyżej podpisanego zauroczyły najbardziej. Należą do nich wspaniały, idealny do nucenia na dobranoc oraz śpiewania z publiką na koncercie Schizophrenic Prayer (choć jest za krótki! Chłopaki przez parę minut fantastycznie budują napięcie, po czym następuje cięcie zamiast totalnej rozwałki na koniec, o którą aż się prosi), kompozycja Through The Other Side z tą pulsującą stopą, wybijającą rytm akustycznej gitarze, utwór w stylu, rzekłbym, psychodelicznego country, oraz doskonała kompozycja finałowa (tu już nie będę nic dodawał poza tym, że to będzie klasyk).  Właściwie jedyną rzeczą na tej płycie, do której od biedy można by się przyczepić jest to, że w mniejszym stopniu niż poprzednie albumy Riverside wydaje się ona stanowić kompletną całość. Wprawdzie mamy tutaj koncept, jak również finał trylogii, a jakoś zdecydowanie bardziej niż poprzedniczki płyta ta wydaje się być po prostu zbiorem kompozycji niż albumem, gdzie każdy utwór jest jak rozdział w książce. Ale to właściwie tyle, jeżeli chodzi o wady. Ktoś, kto mając na uwadze tzw. syndrom trzeciej płyty oczekiwał na Rapid Eye Movement  prawdziwego progresywnego mistrzostwa świata, może sobie dopisać jeszcze jeden minus. Progresywnego tornada nie ma, ale to dobrze, bo zamiast robienia z Riverside nadziei całego rocka progresywnego, która ma nagrywać płyty nie wiadomo jak wybitne, pozwólmy im tworzyć albumy, takie jak ten: udowadniające przede wszystkim dojrzałość zespołu. Bowiem właśnie to słowo „dojrzałość” jest tym głównym, jednowyrazowym wnioskiem, jaki przynajmniej mnie nasuwa się po wysłuchaniu tej płyty. Panowie z Riverside mądrze bowiem ubogacają swój styl, nadal zachowując jego najlepsze cechy, potwierdzają swój kompozycyjny potencjał, jednocześnie nie wprawiając słuchacza w stan permanentnego wrażenia, iż gdzieś to już słyszał i – last but not least – udowadniają, że są  świetnymi muzykami. Tak więc mimo, że na przestrzeni minionych lat nie należałem do tych najzagorzalszych, najbardziej oddanych wielbicieli Riverside, to po Rapid Eye Movement na pewno mi do nich bliżej.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!