Mike Oldfield - Return to Ommadawn

Wojtek "Foreth" Bieroński

Żyjemy w czasach dużej swobody artystycznej. Dzięki powszechnemu dostępowi do informacji popularyzować można właściwie wszystko, na co twórca ma ochotę. Wolno przeczyć oczywistym trendom, ignorować rady autorytetów i stawiać na pomysły, zdawałoby się, karkołomne. Wystarczy, że artysta znajdzie klucz, by dziełem zainteresował się odbiorca. A tym kluczem często jest nostalgia.

Jej siłę widać dobrze na przykładzie platform crowdfundingowych. To dzięki nim upowszechniają się pomysły - nazwijmy to - nieoczywiste. Wielkie powroty na poły już zapomnianych twórców i serii odnotowały w ostatnich latach szczególnie branże filmowa i gier video. Mamy zatem dobre czasy dla wszystkiego, co wspomina się… no właśnie, z nostalgią.

Ów marketingowy wymiar nostalgii sprawia, że bywa ona prawdziwą siłą napędową  przedsięwzięć artystycznych. Czasami jednak obietnica wskrzeszenia dawnych emocji kończy się rozczarowaniem. Dawna magia nie działa, ponieważ działała tylko w konkretnym czasie, miejscu i kontekście. Tym samym obietnica okazuje się złudzeniem, o czym odbiorca najczęściej przekonuje się w momencie, gdy wydał już pieniądze.

Dlaczego o tym piszę? Zaryzykowałbym tezę, że podobny zamiar miał Mike Oldfield. Oczywiście nie chodzi mi o jakiś misterny plan wydudkania słuchacza, lecz wyłącznie o to, że Return to Ommadawn na papierze wygląda na podręcznikowy przykład dzieła, które usiłuje wypłynąć na nostalgii. Ile tu obietnicy! Tytuł sugeruje sequel wspaniałego albumu z 1975 r. Okładka, choć nieco kiczowata, znamionuje klasycznie oldfieldowy klimat. Do tego dochodzi podział na dwa długie utwory, zatytułowane rzecz jasna Part 1 i Part 2. Brzmi to wszystko jak manifest. Będę puszczał do was oczka - zdaje się mówić fanom Mike Oldfield.

I faktycznie, na nowym albumie “oczek” dostrzec można mnóstwo. Nawiązania do charakterystycznej wokalizy z Ommadawn? Check. Zapętlony temat na bębnach po finałowej sekwencji pierwszego utworu? Check. Znajomo brzmiący dziecięcy chórek i okrzyk “Hey and away we go”? No jasne. Mnogość rwanych, szarpanych solówek? Pewnie, że tak. Do tego jeden z tematów gitarowych wygląda na mały ukłon w stronę tytułowej kompozycji z Voyagera.

Marketingowo Oldfield przemyślał to więc wzorowo. Wszystko, co wyróżniało pierwszy Ommadawn, na nowym wydawnictwie w jakiś sposób powraca, a przynajmniej powrócić próbuje. Zawory nostalgii odkręcono na maksa; pod tym względem jest to przemyślany projekt o określonym celu. Słuchacz ma wspomnieć stare dobre czasy i, wiedziony aurą sequela świetnego albumu, kupić Return to Ommadawn.

I wszystko byłoby okej, gdyby nie jeden mały problem. Na tej płycie brakuje dobrej muzyki.

Gdy już wygrzebiemy się spod zwałów nostalgii, szydło z wora wychodzi niestety szybko. Ciężko na nowym Ommadawnie znaleźć cokolwiek, na czym można zawiesić ucho - i aż samemu trudno mi w ten wniosek uwierzyć, bo przecież folk jest muzyką, która wyjątkowo łatwo zostaje w głowie słuchacza. Brak siły wyrazu zahacza tu jednak o poziom dosyć rażący. Trudno nawet powiedzieć, że płyta “ma momenty”, mimo że po kiepskiej pierwszej kompozycji, w drugiej od czasu do czasu robi się ciekawiej, a struktura ponad dwudziestominutowego utworu zaczyna przypominać coś względnie sensownego. Generalnie jednak wieje nudą. Gdy słucham Return to Ommadawn, mam przed oczami obraz Mike’a Oldfielda, który siedzi sobie w swojej rezydencji na Ibizie i nie wiedząc, jak spędzić lato, które trwa tam cały rok, postanawia nagrać płytę, nie mając na nią specjalnie pomysłu.

Najbardziej in minus zaskakuje chyba ubogość aranżacyjna. Artysta przez całą swoją karierę podążał raczej w kierunku przeciwnym. Tworzył czasami lepsze, czasami gorsze, czasami ambitniejsze, a czasami bezpieczniejsze, ale zwykle pięknie i bogato zaaranżowane kompozycje. Bywało, że nie stronił od minimalizmu, ale był to minimalizm perfekcyjnie uchwycony, wpleciony w spójną muzyczną narrację. Na tym tle spora część Return to Ommadawn brzmi jak demo, i to takie demo, którego lepiej nie pokazywać potencjalnemu wydawcy. Poszczególne fragmenty składające się na długie suity wydają się jakby ukończone w połowie, połączone są chaotycznie, a i melodycznie mogłyby czasem czymś zaskoczyć. Brakuje pierwiastka magii. Większego wysiłku artystycznego.

O tego typu płytach często mówi się, że są “dla prawdziwych fanów”. Pojawiły się już zresztą recenzje, w których takie zdanie pada. W tych określeniach jest coś deprecjonującego. Sugerują bowiem, jakoby ów fan miał mniejsze oczekiwania niż reszta i można mu było wcisnąć wszystko. Na przykład album, który miał potencjał na wysokiej klasy odgrzanego kotleta (i piszę to bez cienia ironii, to komplement!), a który tę szansę popisowo marnuje.

Return to Ommadawn to płyta zagrana na niezwykle wesołą nutę (“jedynka” o wiele bardziej niż tajemnicza i enigmatyczna). Czuję po niej jednak raczej przygnębienie. Zaliczam się do wiernych fanów Oldfielda. Jego wczesne dzieła wraz z późniejszym Voyagerem to dla mnie kanon muzyki folkowej, a wpadające w ucho piosenki artysty z lat osiemdziesiątych często są moim muzycznym towarzyszem w podróży. Return of Ommadawn jako "płytę dla fanów" trudno mi jednak polecić. Nostalgia to potężna siła, ale nie aż tak potężna, by można nią usprawiedliwić album stuprocentowo w duchu progresywno-folkowego dorobku artysty, ale w gruncie rzeczy niestety mocno przeciętny.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!