Riis, Bjørn - Forever Comes To An End

Artur Chachlowski

Tego samego dnia, co pierwszy z przełożonych z lutego br. koncertów grupy Airbag w Polsce (przypomnijmy, zespół zagra 19 maja we Wrocławiu i 20 maja w Warszawie) ukaże się solowy album gitarzysty tej norweskiej formacji, Bjørna Riisa. „Forever Comes To An End” to już jego drugi solowy krążek, wydany dwa i pół roku po „Lullabies In A Car Crash”. I bardzo do niego podobny.

Zrealizowany w podobnym składzie personalnym, z istotnym udziałem dwóch kolegów z Airbag: perkusisty Henrika Fossuma oraz Asle Tostrupa, który odpowiedzialny jest tutaj za sample i różne efekty dźwiękowe. Siłą rzeczy jest on także stylistycznie, klimatycznie oraz brzmieniowo bardzo zbliżony do produkcji ich macierzystej formacji. Długimi chwilami w ogóle nie dostrzega się różnicy pomiędzy muzyką z najnowszej płyty Riisa a, dajmy na to, z wydanego równo rok temu ostatniego albumu Airbag pt. „Disconnected”.

Główną osią płyty są cztery długie (trwające po 8-10 minut) i wyraziste kompozycje: otwierająca całość tytułowa „Forever Comes To An End’, „The Waves”, „Winter” oraz „Where Are You Now”. To w nich najlepiej słychać harmonię pomiędzy pełnymi emocji prawdziwie Gilmourowskimi partiami gitar, delikatnymi klawiszowymi tłami z przeuroczo brzmiącymi dźwiękami fortepianu oraz natchnionym, lekko uduchowionym śpiewem Riisa (skojarzenia z Timem Bownessem nie są wcale nie na miejscu). W tych utworach dostrzec można mnóstwo dźwiękowej przestrzeni, melancholii i autentycznego piękna. Każdy z nich to bardzo mocny filar tego albumu.

Repertuar płyty uzupełniony jest kolejnym ważnym utworem. Mam na myśli instrumentalną kompozycję „Gateway”. Znaleźć w niej można znacznie więcej elektroniki. Jej tempo jest też znacznie żywsze, chwilami na tle innych utworów na płycie wydaje się ono wręcz zawrotne.

Oprócz tego Riis umieścił na swoim nowym albumie dwie inne instrumentalne kompozycje. Obie krótkie, obie delikatne i obie zatytułowane adekwatnie: „Absence” oraz „Calm”. Ich minimalistyczny, pełen nostalgii filmowy klimat jakby odrobinę zahacza o postrockowe rejony. Obie stanowią miłe przerywniki pomiędzy kolejnymi ‘kamieniami milowymi’ tego albumu.

Niezwykła to płyta. Autentycznie piękna. Jej piękno rodzi się z naturalnego smutku, melancholii i nostalgii zaklętych w muzyce Bjørna Riisa. To także płyta zaskakująca. Bo jakże bliska tego, co można odnaleźć na krążkach macierzystego zespołu naszego bohatera. Riis nie stara się tu nic udziwniać, na siłę wchodzić na nowe terytoria ani też niepotrzebnie wprowadzać do swojej muzyki ‘obce’ elementy. Oferuje po prostu to, co mu gra w duszy i płynie prosto z serca. To naprawdę słychać. I czuć w każdej pojedynczej zagranej przez niego nucie.

Po wysłuchaniu „Forever Comes To An End” mogę głośno i jednoznacznie powiedzieć: grupa Airbag to w 99% Riis, a płyta „Forever Comes To An End”, nawet jeżeli firmowana jest ‘tylko’ nazwiskiem jednego z jej członków, to wcale nie oznacza to, że pod jakimkolwiek względem jest słabsza, mniej ciekawa, czy broń Boże, można ją nazywać ‘produktem ubocznym’ w stosunku do którejkolwiek z płyt Airbagu. Zaryzykuję nawet i powiem tak: dzisiaj podoba mi się ona nawet bardziej niż album „Disconnected’, z którego przecież byłem przed rokiem (i nadal jestem!) bardzo zadowolony.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!