Wydany w 1970 roku album „McCartney” oraz dziesięć lat późniejszy „McCartney II” były pozycjami w dorobku eks-Beatlesa wyjątkowymi. Obie płyty zostały praktycznie w całości zagrane przez samego Paula McCartneya, a to bardzo kameralne i osobiste podejście do procesu tworzenia i nagrywania muzyki w obu przypadkach sankcjonowało ideę nieskrępowanego muzycznego eksperymentu. Obydwie płyty, jakościowo bardzo nierówne, nie spotkały się z przychylnością krytyków. Ani jednak niekorzystne recenzje, ani leżąca u ich źródła idea totalnej twórczej swobody nie cechują albumu, który ukazał się pod sam koniec ubiegłego roku jako „McCartney III”.
Z pewnością głównym powodem, dla którego Mistrz uznał swój najnowszy materiał jako kontynuację pewnej serii, były podobne okoliczności powstania płyty. Płyty, której, dodajmy, tak naprawdę miało nie być. McCartney, w izolacji podczas wiosennego pandemicznego lockdownu zajął się pracą nad muzyką w pojedynkę (zupełnie jak to miało miejsce w 1970 i 1980 roku), której owoce w pewnym momencie zaczęły się urzeczywistniać jako premierowa płytowa całość. I choć gdzieniegdzie na nowym albumie słychać chęć powrotu do studyjnych nieskrępowanych „kombinacji” (zwłaszcza w najdłuższym, ośmiominutowym utworze „Deep Deep Feeling”), to jednak fakt pracy indywidualnej wydaje się być najważniejszym atrybutem wpisującym album do tej swego rodzaju „solowej trylogii”.
„McCartney III” przynosi trzy kwadranse piosenek różnorodnych, kolorowych, w większości znakomicie wpisujących się w znane i lubiane klimaty muzyki artysty. Znajdziemy tu zarówno kameralne formy (wśród nich urocze „Women And Wives” czy „The Kiss Of Venus”), jak i kompozycje skrzące się bogactwem aranżacyjnym – przytoczmy tu choćby otwierający płytę „Long Tailed Winter Bird” czy singlową piosenkę „Find My Way”, opatrzoną ciekawym teledyskiem ukazującym McCartneya jako multiinstrumentalistę w akcji.
Album niemal w całości można traktować jako pewnego rodzaju świadectwo czasu izolacji, w którym znalazł się świat w ubiegłym roku; niemal – bo dwa nagrania w jego programie wymykają się takiej koncepcji. W piosence „Slidin” McCartneyowi towarzyszą bowiem jego stali współpracownicy – gitarzysta Rusty Anderson oraz perkusista Abe Laboriel Jr. Kończąca całość kompozycja „Winter Bird / When Winter Comes” łączy natomiast teraźniejszość z przeszłością – po krótkim wstępie czerpiącym riff z nagrania otwierającego płytę wchodzi Paul obdarzony zdecydowanie młodszym głosem, natomiast pod produkcją piosenki podpisany jest jeszcze legendarny George Martin.
„McCartney III” to album otoczony pewną pozytywną aurą, i tak było już od momentu jego zapowiedzi. Sympatycznie i pomysłowo zaplanowano akcję marketingową, która była swego rodzaju „pandemicznym tourne” – na kilkanaście dni przed premierą billboardy z nutową rozpiską piosenek pojawiały się na ulicach wybranych miast na całym świecie, inspirując masę pozamykanych w domach fanów do prapremierowych, własnych interpretacji. Przyznajmy nade wszystko - sam fakt chęci i zapału do artystycznego, tak bardzo wszechstronnego, działania siedemdziesięcioośmioletniego muzyka, musi napawać radością. A gdy do tego przyzna się, że wyszły z tegoż zapału całkiem niezłe piosenki, to w tych nie najweselszych czasach propozycję taką jak „McCartney III” uznać wypada jako prawdziwy skarb.