Chaneton - The First Lights Of the Century

Artur Chachlowski

ImageWszystko zaczęło się jakieś 2 lata temu od koncertowego albumu “Cinema Show”, na którym  grupa Chaneton wykonywała własne wersje utworów z repertuaru dwóch zespołów–gigantów symfonicznego rocka, a mianowicie Genesis i Marillion. Wtedy Chaneton jawił się jeszcze jako jeden z grona coraz popularniejszych ostatnio cover-bandów. Inna rzecz, że interpretacje takich utworów, jak „Lavender”, „The Lamia”, „Afterglow”, czy „Sugar Mice” dowodziły, że w tym argentyńskim zespole drzemie ogromny potencjał. Najlepiej zweryfikować go mogła tylko studyjna płyta z oryginalnym materiałem. I właśnie u progu lata ukazał się przygotowywany z ogromnym pietyzmem i starannością album „The First Lights Of The Century”. Jak na niezależne wydawnictwo, szacunek budzi efektowna szata graficzna, książeczka zawierająca informacje o zespole oraz teksty poszczególnych utworów wraz z hiszpańskimi tłumaczeniami, no i przede wszystkim sama muzyka: starannie wyprodukowana, świetnie zrealizowana i doskonale nagrana. Gdy jej się słucha, z każdej minuty przebija prawdziwy profesjonalizm i głęboki ukłon, będący oznaką poszanowania rockowej tradycji. Przebija z niej również niezmienna muzyczna fascynacja twórczością największych gwiazd art rocka. Słucha się tego albumu tak, jakby czas zatrzymał się gdzieś w połowie lat 70. Przez niemal cały czas Chaneton brzmi niczym Genesis z płyty „Selling England By The Pound”, czy „A Trick Of The Tail”. Na 75 minut muzyki składa się 10 kompozycji. I nie ma pośród nich żadnego słabego utworu. Właściwie wszystkie są bardzo dobre. A niektóre z nich są wręcz świetne. Weźmy zamykające płytę kilkunastominutowe nagranie „Lost Prophecy”. Słyszymy w nim solówki, których nie powstydziłby się sam Tony Banks, a nastrój budowany jest w sposób równie efektowny, jak w „Forgotten Sons” Marillionu. Weźmy wieloczęściowy „Across The Sea”, doskonały „Black Mountain”, czy spektakularny początek płyty w postaci nagrania tytułowego. Wszystkie one nieustannie przykuwają uwagę, są efektowne, a chwilami wręcz porywające. Zresztą także i krótsze utwory pozostawiają po sobie dobre wrażenie. Na przykład dwa, nie wykraczające poza czterominutowe ramy „Six Flowers In The Room” i „On The Edge” przy odrobinie dobrej woli i odpowiedniej promocji mogłyby stać się przebojami na miarę „Lavender”, czy „I Know What I Like”. Pomimo wyraźnego stylistycznego osadzenia swych muzycznych produkcji w złotych latach 70-tych, w przypadku grupy Chaneton nie może być mowy o jakimkolwiek zrzynaniu, wtórności, naśladownictwie, czy nie daj Boże, odgrzewaniu starych, dawno sprawdzonych już pomysłów. To po prostu muzyka, będąca prawdziwym hołdem dla najwspanialszych prog rockowych czasów. To po prostu album idealny dla sympatyków krystalicznie czystej odmiany tego gatunku. Więcej takich płyt proszę!
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!