Na początku mam prośbę. Proszę nie słuchać tej płyty w pośpiechu, w tzw. ‘przelocie’, wyrywkowo, na szybko. Żeby docenić jej piękno potrzeba troszkę wolnego czasu i dobrego nastroju. I do tego wszystkiego trzeba lubić lata siedemdziesiąte. Bez tych elementów po prostu się nie da.
Cała płyta to raptem trzy utwory nagrane w taki sposób, by pomieściły się na płycie winylowej, tak jak to było w latach siedemdziesiątych. Czy pamiętają Państwo audycje radiowe, w trakcie których spikerzy (bo nie było wtedy DJ-ów) zapowiadali: „strona A” lub „strona B”? Kiedy to prezenterzy muzyczni czasami „zmieniali” kolejność utworów, by zmieściły się na jednej stronie kasety magnetofonowej typu C-60 lub C-90. W taki właśnie sposób została nagrana najnowsza płyta projektu muzycznego pod nazwą Moon Cluster powstałego z hiszpańskim Bilbao.
Założycielem grupy jest wokalista i klawiszowiec Elis Casado. Wymienienie wszystkich grup, zespołów czy projektów, których założycielem czy też uczestnikiem był Elis byłoby zadaniem samym w sobie. Wspomnę tu tylko o ”jednorazowym” projekcie pod nazwą Pink Factory Band – co samo się tłumaczy jako pinkfloydowski tribute band z roku 2013, który istniał przez chwilę i, niczym feniks z popiołów, reaktywował się po pandemii, co w roku 2024 przyczyniło się do powstania płyty pt. „Dystopika”.
Nie jestem pewien czy tytuł płyty został zaczerpnięty z gier komputerowych, gdzie dystopika to niczym nieuwarunkowane tworzenie cyberpunkowych, dystopijnych miast, lecz na pewno muzyka zawarta na omawianym krążku nie jest uwarunkowana żadnymi trendami, ani tym, co modne i popularne nawet w tzw. muzyce okołoprogresywnej. Nie ma tu gitarowych pogoni i sprzężeń. Żadnych instrumentalno-wokalnych popisów i pokazywania maestrii. Wszystko płynie wolnym klawiszowo-organowym rytmem. Wszystkie dźwięki są nam znane, układy aranżacyjne zlewają się (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) w czterdziestominutową wędrówkę muzycznymi śladami wielkich twórców z lat siedemdziesiątych.
Strona A, utwór pierwszy:
„Oh Lord” – pierwszy utwór z płyty od razu pokazuje czego możemy się spodziewać dalej. Dziwnego spokoju, wręcz muzycznej rozlazłości i gdy po pierwszych sekundach zaczynamy myśleć, że ponownie będziemy mieli do czynienia z wolną suitą neoprogresywną do gry wchodzi gitara, nadając całości brzmienia rodem z lat dawnych. I właściwie nie wiemy czy znaleźliśmy się w latach siedemdziesiątych, czy tez może jeszcze wcześniej… gdzieś pod koniec sześćdziesiątych. I co więcej, przynajmniej w moim wypadku, wcale nie mam ochoty żeby to się skończyło. Ta marudność i nastrojowość wciąga i nie pozwala się oderwać ani na jedna sekundę.
Proszę też uważnie wsłuchać się w nastrój… Czy to nie echa pinkfloydowskiego „Atomowego Serca Matki”? Jakiś taki znajomy riff w trzeciej minucie i czterdziestej piątej sekundzie…. Choć przestrzegam. Ten utwór ma jakąś tajemniczą tendencję i moc do samozapętlenia. Może się okazać, że nie można się będzie od niego oderwać.
Strona A, utwór drugi:.
„Green And Watery” – rozpoczyna się epicko, by, po dołączeniu wokalu, stać się balladą. Jednowymiarowy głos wokalisty, jakoś tak niedbały i chropowato-smutny wyznacza jednostajny bieg tej piosenki, który jednak właśnie z tego powodu ponownie trzyma nas w swej nastrojowości. Do tego proste solo gitary i organy. I cóż więcej trzeba…? Proszę się nie dziwić, że w okolicach czwartej minuty znowu na myśl przychodzi muzyka Pink Floydów z okresu psychodelicznego.
Bez obaw, nie zakołyszą się Państwo bez końca, bowiem ostatnie akordy tego niemal dziesięciominutowego utworu to delikatny „odjazd” w stronę jazz rocka i improwizacji w stylu, który dzisiaj nazywamy retro progiem.
Strona B, utwór pierwszy i… jedyny:
„Return To Karnak 9” – dziewiętnastominutowa suita, która swą początkową aranżacją niemal od razu przypomina rozpoczynający się koncert w filharmonii. Siadamy na swoich miejscach, wszyscy elegancko ubrani, zadowoleni, pełni oczekiwań i… nagle, jakby w tle, pojawiają się dźwięki klawiszy… jakże wolne i nastrojowe. To minuta na przygotowanie się do właściwej części koncertu, na który przybyliśmy. Jeszcze chwila strojenia instrumentów przez orkiestrę (druga minuta jedenasta sekunda) i głos przejmują organy, które wyznaczają linię melodyczną z pomocą sekcji rytmicznej. Jakby naturalną konsekwencją tego czerpania z muzyki z ubiegłego wieku są elementy jazzrockowe i lekko hardrockowe. Przy czym słowo „lekko” naprawdę należy rozumieć jako lekko.
Tę muzyczną podróż rodem z czasów retro proga przełamuje solo fortepianu, które swoją klasycznie brzmiącą wstawką wycisza na moment poprzednią jazzrockową melodykę, by przygotować słuchacza na niemal dwuminutową, jakby filmową, część tej suity.
Ciekawym zabiegiem technicznym jest wprowadzenie wokalu dopiero w dwunastej minucie trwania całości. Gdy już niemal jesteśmy pewni, że mamy do czynienia z kompozycją instrumentalną do gry wraca prosty, bardzo ‘niedbały’ wokal. A po nim znowu dostajemy, jakby na zakończenie, dwuminutowe solo gitary… I tak powoli suita wybrzmiewa do końca.
To po prostu ładna płyta. Może się spodobać poszukiwaczom nastroju, fanom muzyki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, tym, którzy czasami poszukują w muzyce prostoty. Ta płyta hipnotyzuje jednostajnością, która jednocześnie ani przez moment nie nudzi, ani nie odstrasza. To taka płyta nagrana jakby od niechcenia, jakby tak przypadkowo ktoś włączył nagrywanie podczas jakiejś próby i zapomniał wyłączyć. Można być użyć tu słowa: „jammowa”. Proszę po prostu się przekonać, bo warto.