Już dawno zapowiedź nowego studyjnego materiału od Dream Theater nie budziła takiego zainteresowania. Z pewnością na tę premierę czekali przede wszystkim ci spośród fanów zespołu, którym dokonania z Mike’m Portnoyem w jego szeregach są najbliższe. Przyznam, że jako reprezentant tej właśnie grupy, z wypiekami na twarzy wypatrywałem oficjalnych potwierdzeń, zapowiedzi i zwiastunów świadczących o tym, że reaktywacja w takim line-upie urzeczywistni się w postaci premierowej muzyki. Gdy te się pojawiły, przyszedł czas wyczekiwania publikacji pełnego materiału, znalezienia odpowiedzi na pytania stawiane zresztą przez sympatyków każdego wcielenia Dream Theater. Jak po długiej, kilkunastoletniej przerwie Portnoy wpisze się w świetnie skonsolidowany team, który w pewnym stopniu przedefiniował swój styl? Czy zespół, wracając w tym składzie, podskoczy wyżej ponad pułap, na którym przerwał i wyrówna dość chwiejną formę, jaką zaprezentował na płycie „Black Clouds & Silver Linings”, na chwilę przed pożegnaniem ze swoim współzałożycielem?
Najbezpieczniejszą metodą, aby potwierdzić atrakcyjność zaistniałej roszady personalnej, mogło być klasyczne „róbmy swoje” – i właśnie tę metodę zespół, jak się wydaje, obrał przy tworzeniu opublikowanej właśnie płyty. Dream Theater faktycznie robią tu swoje, rozgrywając własnymi uznanymi patentami, ale i popełniając swoje stałe grzeszki. Jednym z nich bez wątpienia był już sam dobór kompozycji promujących album – grupa zwiastowała płytę nagraniami, które, jedno po drugim, przynajmniej w pierwszym wrażeniu – brzmiały dość przeciętnie. Nie sądzę, by można to było nazwać polityką promocyjną, ale podobne wrażenie miałem w przypadku kilku wcześniejszych albumów. Być może brak pewnego błysku nieco gasił mój entuzjazm, być może jednak nie dałem kompozycjom „Night Terror”, „A Broken Man” i „Midnight Messiah” należytego kredytu zaufania. Bo oto ziścił się szczęśliwie najbardziej optymistyczny ze scenariuszy – wszystkie trzy zwiastuny świetnie wpisały się w kontekst albumu jako całości, a ten okazał się całkiem hojnie czynić zadość oczekiwaniom.
„Parasomnia” to wyraźny dowód na to, że powrót Portnoya nie był przejawem ckliwego marketingu i podszytej biznesowymi przesłankami kurtuazji zaawansowanych w karierze artystów, ale prawdziwym, chcę w to wierzyć, zejściem się grupy oddanych sobie przyjaciół, którzy razem, dając się ponieść jedynej w swoim rodzaju twórczej chemii, stworzyli znów kawał dobrej muzyki. Materiał wypełniający album tchnie radością wspólnego komponowania, nic nie wydaje się tu być robione na siłę, zespół trzyma się założonego konceptu, prezentując dzieło wyjątkowo spójne – jakby pod wieloma względami starano się uniknąć zrobienia płyty „o wszystkim i o niczym”. Panowie Petrucci, LaBrie, Myung, Rudess i Portnoy uparcie trzymają się założonej tu estetyki, powracając w niemal bezkompromisowy sposób do swojej najcięższej odmiany. Konsekwentnie ciężkie granie, przewodnia myśl penetrująca arcyciekawe zagadnienia z tematyki zaburzeń snu, progrockowe umiłowanie do melodycznych parafraz egzekwowane w pełnej krasie – wraz z powrotem Portnoya, chciałoby się rzec, wróciło koncepcyjne podejście do tworzenia albumu, w każdym jego aspekcie: muzycznym, tekstowym, konstrukcyjnym, quasi-fabularnym, obrazkowym.
I właśnie traktowanie albumu jako całości, nawet rekomendowane przez samego perkusistę w dobie muzyki streamingowanej i chętnie eksponowanej wyrywkowo, sprawia z odbioru „Parasomni” największą radość. Od otwierającej album klasycznej uwertury „In The Arms Of Morpheus”aż po wieńczącą go wyborną suitę „The Shadow Man Incident” można poczuć pewien dreszcz będący, może nie aż tak odległym, wspomnieniem podobnych muzycznych seansów z odleglejszej historii Dream Theater.
Pewnie trzeba być trochę sentymentalnym, aby prawdziwie docenić wartość tej płyty, której przecież mogło nigdy nie być, ale właśnie niejako i z sentymentów ona w ogóle powstała. I bardzo dobrze się stało, że to jednak nie sen.