Dziwny, szaro-smutny, nihilistyczny, pulsujący, rozchwiany w ukazywaniu emocji, transowo-wciągający, momentami niezrozumiały, miksujący alternatywne dźwięki z progresywną melodyką, nostalgiczny, wyrazisty i stonowany zarazem, pełen głosów nadziei i rozpaczy, wibrujący ogromem zawartych uczuć... To tylko kilka określeń, które dają się sformułować po przesłuchaniu najnowszego albumu włoskiej grupy prototypeLAB – „Unboxing Memories”. Można do tej kolekcji dodać kilka nieco bardziej dziennikarskich dookreśleń: alternatywny, postrockowy, atmosferyczny czy progresywny. Obawiam się jednak, że i tak nie oddadzą one w pełni zawartości tej „nieoczywistej” produkcji. Ten rok, przynajmniej dla mnie, obfituje w albumy „nieoczywiste”, czyli przekraczające granice pomiędzy stylami i sposobami grania. Albumy, w słuchaniu których musimy być gotowi do rewizji swoich muzycznych upodobań w zetknięciu ze słyszaną właśnie muzyką.
Album „Unboxing Memories” jest właśnie taki. Muzycy próbują oddać związek pomiędzy czasem, pamięcią i tożsamością, łącząc muzyczną wirtuozerię z surowymi emocjami. Ten album sięga do najgłębszych aspektów istnienia, przeplatając refleksje na temat życia, śmierci, przyjaźni i miłości, podkreślając kontrast między przeszłością, a teraźniejszością, między tym, co było, a tym, co pozostaje odciśnięte w pamięci. Stara się muzycznie odpakować, otworzyć pamięć, by spojrzeć na przeżyte chwile świeżym okiem, na nowo, pośród melancholii, samoświadomości i akceptacji samego siebie. Niektóre utwory przywołują fragmenty przeszłości, która wypływa z naszego wnętrza całą mocą, podczas gdy inne skupiają się na fizycznym i emocjonalnym dystansie pomiędzy ludźmi, poczuciu straty i niemożności zatrzymania czasu.
To bardzo „nieoczywista” płyta…
I choć sam zespół nie jest debiutantem, to chyba można potraktować „Unboxing Memories” jako swoisty debiut w nowej formule. Zespół prototypeLAB istnieje bowiem od 2010 roku, lecz dopiero w 2015 nagrał swoją pierwszą płytę – „Mea Culpa”. Debiut został dostrzeżony. Portal Metaliltalia.com napisał o nim tak: „(…) Aranżacje są dopracowane, a schematy rytmiczne dobrze sprawdzają się już w utworze tytułowym (…) Godne pochwały są akcenty fortepianu, chociaż wydaje się, że gra syntezatora jest tym, co najbardziej przykuwa uwagę”. Na nową płytę jednak trzeba było czekać aż dziesięć lat.
Już pierwszy z ośmiu utworów pokazuje nieoczywistość płyty. „Vlad” to teoretycznie bohater narracyjny piosenki, lecz jednocześnie to jakiś enigmatyczny twór, bo pierwszy Vlad to złodziej roweru, Vlad drugi to złodziej innych przedmiotów, a Vlad z numerem trzy „(…) był odważny i pyszny, bardzo pyszny, skończył na wyspie z całym tym piaskiem i palmami. Nigdy więcej go nie widziałem ani o nim nie słyszałem. Może został skradziony lub porwany przez innych Vladów?”. Tej przewrotnej tekstowo piosence towarzyszy pulsująca, nieco szaro-mroczna muzyka. Początkowo spokojna, towarzysząca opowiadanej historii. Później mocniejsza, porcupine’owska z wyraźnie zaznaczonymi akordami gitary. I jednocześnie, nawiązując do przewrotności tego utworu i całej płyty, urzekająca melodyjną solówką gitary rozpoczynającej się w trzeciej minucie. A kim tak właściwie jest Vlad? Ilu jest Vladów dookoła nas? Proszę się tylko rozejrzeć.
Ironia tekstu i, w sumie, rockowa piosenka z zadziorną gitarą – tak można by podsumować drugi utwór z albumu. „Dear Mad Master” to opowieść o wyimaginowanym szefie – „Piękny, fantastyczny, wspaniały, wspaniały. Syn najgorszego włoskiego pop rocka”. Proszę zwrócić uwagę na końcową cześć – współpracę gitary akustycznej z elektryczną.
Zupełnie nie-rockowo rozpoczyna się trzecia kompozycja – „In A Box”. „(…) Wszystko, co dostałem, włożyłem do pudełka. Wszystko o czym pamiętam. Wszystko, co dostałem, włożyłem do pudełka. Przeniosłem swoje marzenia do środka. Włożyłem swoją przyszłość. Jestem teraz wyczerpany i pusty, ponieważ wszystko jest tam, tam włożone…”. Ta kompozycja to spokojna muzycznie, przewidywalna aranżacyjnie, całość ze stonowaną i cichą linią melodyczną przerwaną mocniejszym gitarowym solo. Ta kompozycja to także smutna opowieść o pogrzebanych marzeniach, o tym, że coś mogłoby by się zdarzyć, być, ale… leży gdzieś zagrzebane na dnie pudełka z niespełnionymi marzeniami.
Pewnie spotkało już Państwa rozczarowanie, którego przyczyną były social media. Temu zagadnieniu poświęcony jest kolejny utwór – „Red Fire”. Gniewny wokal na tle lekko metalowej gitary jest tu pomieszany z lirycznymi melodiami i pełnym rozczarowania tekstem mówiącym o kłamstwach, których powodem jest dążenie do zdobycia kolejnych lajków.
„No Time” to jeden z dłuższych utworów. Trwa ponad osiem minut, a rozpoczyna go niemal dwuminutowe instrumentalne intro. To jeden z moich faworytów z pięknym solo gitary i wokalnym smutkiem: „(…) Żałuję tego, co zrobiłem w swoim życiu Tobie”. Urzeka pięknem solo syntezatorów rozpoczynające się w piątej minucie przywołując ambientowo-elektroniczną atmosferę.
Utwór „Maximum Emotional Expression” rozpoczyna cytat z prozy Julio Cortázara: „(…) Kochać się to tworzyć poezję, swoim ciałem i umysłem, całą swoją istotą”. Te słowa niosą się na tle raz łagodnej, raz nieco nerwowej muzyki. To zgrabnie zaaranżowana i zagrana czterominutowa piosenka.
Nastrojowo i spokojnie z nutą zadumy rozpoczyna się przedostatnia kompozycja na płycie, poświęcona wojnie i mówiąca o jej dewastującym wpływie. To pozorna łagodność. „War Picture” opisuje przestraszone oczy, dym unoszący się z okien, połamane kończyny i dziecięce łzy zabrudzone kurzem i błotem. Każdy werset jest przerywany refrenem „I proch na wietrze”, podkreślającym nieubłaganą naturę zniszczenia i przemijającej egzystencji ludzkości. W środkowej części pojawiają się ostro grające gitary, a linia kontrabasu naśladuje dźwięk karabinów maszynowych, pogrążając słuchacza w żywej dźwiękowej prezentacji wojny. Następujące po nim eksplozje dźwiękowe przywołują chaos konfliktu i wzmagają emocjonalne napięcie. Po tym fragmencie pełnym muzycznej przemocy i zniszczenia utwór powraca do bardziej łagodnych dźwięków, muzyka cichnie, stwarzając miejsce dla intensywnego i melancholijnego solo, które prowadzi słuchacza do konkluzji – bólu, jaki pozostaje po wojnie i przemocy.
Album kończy utwór instrumentalny „Leo” - skomponowany i zagrany przez gitarzystę zespołu Fabrizio Andreaniego z dedykacją dla swojego syna. To jednocześnie doskonały sposób na zakończenie wszystkich opowiadanych w tekstach historii. Może to właśnie brak słów, czas na bezsłowne przemyślenie sytuacji, w jakiej znajduje się człowiek, jest najlepszym wyjściem w momencie codziennego stykania się z rzeczywistością, która nas otacza? Może bezsłowne przemyślenie spowoduje, że staniemy się inni, lepsi, a świat wokół spokojniejszy i taki w swojej codzienności bardziej dla nas, „dla ludzi”?
Lubię takie płyta jak ta. Przełamujące jednostajność schematów muzycznych i jednocześnie pozostające w tych schematach aranżacyjnych. Łączące ogień z wodą, moc ze spokojem, metal z ambientem. Zastanawiające się nad smutną, szarą, wesołą, radosną, nijaką, pogodną codziennością i jej problemami. Jeżeli do tego robione jest to w pełni profesjonalny muzyczny sposób, to niczego więcej nie można sobie życzyć. Panowie: Andrea Fenili (wokal, gitary), wspomniany już Fabrizio Andreani (gitary, wokal), Stuart Franzoni (perkusja) i Giulio Rimoli (bas) nagrali bardzo dobrą płytę. Jej słuchanie wymaga skupienia, ale też dostarcza wielu różnorakich wrażeń i emocji. A chyba o to chodzi. Bo przecież najgorsze, co mogłoby się przydarzyć, to gdybyśmy po przesłuchaniu płyty nie odczuwali nic. W przypadku tego wydawnictwa to Państwu nie grozi.