O tym, że grupa RSC od zawsze należała do wąskiego grona naszych ulubionych wykonawców związanych z polską sceną progresywnego rocka, wiadomo nie od dziś. Nie trzeba wracać do odległych przed-małoleksykonowych czasów, by wiedzieć, że ten rzeszowski zespół zawsze należał do naszych faworytów i, chcąc nie chcąc, stał się też częścią naszej ponad już trzydziestoletniej historii (czego przykładem jest unikatowy utwór „Odbity od światła” opublikowany na kompilacyjnej składance wydanej z okazji 15-lecia MLWZ). Dawaliśmy też temu wyraz w licznych recenzjach kolejnych wydawnictw (zapraszamy do naszego działu Recenzje), ale nawet kiedy zdarzało się tak, że nie zostawialiśmy materialnego śladu z naszym uznaniem dla dorobku tej grupy, jak chociażby wtedy, gdy przed laty (było to w 1997 roku) wielokrotnie prezentowaliśmy w audycji MLWZ chyba jedną z najmniej docenionych płyt polskiego rocka, album „Parakletos” (sam nie wiem czemu aż do dzisiaj nie doczekała się ona należytego jej wnikliwego omówienia na naszych małoleksykonowych łamach), zawsze podkreślaliśmy rangę tej formacji oraz rolę, jaką odegrała ona na polskiej scenie rockowej. Bo RSC to przecież nie tylko przeboje, które podbiły serca słuchaczy w latach 80., ale i solidny, jedyny w swoim rodzaju, polski art rock (czy jak kto woli ‘fly-rock’), który właściwie nie ma sobie równych.
Dziś przed nami materiał, wydawało się, dawno zagubiony. Ukazuje się on na płycie CD pod tytułem „Cienie 1987” nakładem wytwórni GAD Records, która w wiadomy tylko sobie sposób (dzieje się to za sprawą niezrównanego Michała Wilczyńskiego) dociera do dawno pokrytych kurzem czasu, zapomnianych nagrań. W 1984 roku z zespołu zmuszony był odejść gitarzysta i kompozytor Andrzej Wiśniowski. Reszta muzyków próbowała wtedy kontynuować działalność po szyldem RSC w nowym, odświeżonym składzie, ale postępy prac zastopowało powołanie do wojska wokalisty Zbigniewa Działy. Było kilka nowych pomysłów, kilka okazjonalnych koncertów, ale w efekcie… zespół ponownie zamilkł.
Na szczęście nie na długo. Przyszły lepsze czasy. Wiśniowski, dla potrzeb imprezy o nazwie Rock Galicja, postanowił reaktywować RSC. Rozpoczęły się próby w MOK w Staroniwie i tam powstały pierwsze przymiarki do nowej płyty, którą zaczęto nagrywać w 1987 roku.
Materiał ewoluował w nieco innym kierunku niźli we wcześniejszym okresie działalności zespołu. Więcej było elektroniki i mniej organicznych brzmień. Głównie za sprawą nieobecności skrzypka Wiesława Bawora. Brzmienie nowego wcielenia grupy RSC zostało zredukowane o elementy, które spowodowały, że swego czasu przyklejono jej łatkę „polskiego Kansasu”. Ale przecież wtedy, w 1987 roku, przez studio Andrzeja Wiśniowskiego przy ulicy Zygmuntowskiej w Rzeszowie przewinęli się „starzy” członkowie zespołu: Piotr Spychalski (instrumenty klawiszowe), który nagrał swoje partie, a następnie czmychnął na statek zarabiać pieniądze, był też Zbigniew Działa świeżo po powrocie z wojska, był basista Marian Zych, był wreszcie sam Wiśniowski, a także muzycy wywodzący się z jego ówczesnego projektu o nazwie Javelin: klawiszowiec Zbigniew Jakubek, który niedługo potem trafił do Walk Away, Leszek Dziarek (perkusja) i Stefan Ryszkowski (gitara). W tym składzie nagrano kilka utworów, które ułożyły się na program płyty, odbyto nawet krótką trasę po Polsce i ZSRR, ale… nie udało się znaleźć wydawcy dla nowego materiału. Polonijne firmy wydawnicze przeżywały swoje kłopoty, państwowe były w trakcie upadłości, brakowało surowca na płyty, brakowało papieru na okładki. Kryzys późnych lat 80….
„Nie wiem czy Andrzej do końca był przekonany do tego materiału” – wspomina Zbigniew Działa – „Powstawał chwilami trochę poza nim, dużą rolę odgrywaliśmy w trójkę z Dziarkiem i Zychem, Poza tym pracowaliśmy tylko w studiu, nie było prób. Te piosenki nie miały po prostu kiedy dojrzeć. Koniec końców, zarejestrowaliśmy ten materiał, zagraliśmy jeszcze kilka koncertów, ale to był koniec. Straciłem wtedy zapał do robienia czegokolwiek”.
Na szczęście niedawno Michałowi Wilczyńskiemu udało się dokopać do tych nagrań, odkurzyć je i po żmudnej pracy edycyjnej przysposobić je dla potrzeb wydawnictwa CD. Płyta zawiera 9 nieznanych wcześniej, przynajmniej w takich wersjach, piosenek plus bonus w postaci wokalnej (w oryginale zachowała się jedynie wersja instrumentalna) wersji utworu „Ktoś mi odebrał tę piosenkę” z dogranym w 2024 roku wokalem Działy.
Aby w pełni zutylizować pojemność formatu CD do całości dołożono singiel Tonpressu z utworami „Reklama mydła” i „Targowisko dusz” (z 1984 roku), a także kilka piosenek nagranych przez wspomniany już projekt Andrzeja Wiśniowskiego, Javelin (też z 1984 roku).
Dobrze, że materiał ten, po blisko 40 latach, ujrzał wreszcie światło dzienne. Lepiej późno niż…później. To kolejny materialny ślad działalności tej jednej z najznakomitszych grup polskiego art rocka. Wiem, że zakurzone archiwa wciąż skrywają jeszcze sporo innego nieopublikowanego na oficjalnych wydawnictwach materiału zarejestrowanego przez różne wcielenia zespołu. Myślę, że i na niego kiedyś przyjdzie czas. Lecz póki co cieszmy się z tego albumu. „Cienie 1987” to bardzo przyjemny, choć nieco nadgryziony już zębem czasu, zestaw. A takie piosenki, jak „Nowy szczęśliwy świat” (o ile pamiętam w latach 80. jej radiowa wersja przemknęła przez Listę Przebojów Programu 3) czy „Spal mój cały świat” mogą przyprawić oddanych fanów o żywsze bicie serca. Trzy utwory - „Muszę wierzyć w słowa”, „W mroku” i „Cienie 1987” - kilka lat później ukazały się w całkowicie innych wersjach (odpowiednio pod tytułami „Tego nie wiem”, „Mgła w Villacam” i „Ona liczy cienie”) na płycie „Czas wodnika”. Na uwagę zasługuje też patetyczny „Hymn wunderkindów” z angielską melorecytacją przyjaciółki zespołu, Krystyny Lenkowskiej, oraz wspomniany już we wstępie ‘małoleksykonowy’ „Odbity od światła”, którego pierwowzór w postaci oznaczonego indeksem 4 zatytułowany „Tyle granic jest” szybko stał się moim ulubieńcem z płyty „Cienie 1987”.
Miłe jest odkrywanie jaką niektóre z wymienionych wyżej utworów przeszły transformację, jak brzmiały ich najwcześniejsze wersje, a przede wszystkim wspaniale jest posłuchać jak wszystkie one teraz, po latach, wciąż wspaniale prezentują się zebrane w formę regularnego, „dawno zagubionego”, albumu. Dobrze, że panowie z grupy RSC nie dali upływającemu czasowi bezpowrotnie ukraść tych piosenek:
Ktoś mi odebrał tę piosenkę
Ktoś mi zapomnieć kazał słów
Była miłością życia, nerwem
Była jak dobry anioł stróż
Kochała mnie i była wierna
Do końca świata szedłbym z nią
I była jak marzenie zwiewna
Obłokiem białym była, mgłą
To złodziej czasu, który we mnie
To złodziej czasu, poza mną
Pozbawił mnie mojej piosenki
A przecież to był życia song,
tylko nadali im nowego życia i w formie albumu „Cienie 1987” podarowali swoim oddanym fanom:
Odkurzam taśmy, stare maski
Otwieram zamki pustych miejsc
Na Zygmuntowskiej, obok radia
W starym pianinie drzemie śmiech.