O tym, że Eye 2 Eye jest jednym z najbardziej znanych przedstawicieli współczesnego francuskiego prog rocka, podążającym ścieżką legendarnych zespołów, takich jak Mona Lisa, Atoll czy Pulsar, wiemy nie od dziś. Grupa powstała ponad 20 lat temu, ma w swoim dorobku już pięć długogrających płyt (recenzje dwóch z nich – „After All…” (2009) i „Nowhere Highway” (2020) - publikowaliśmy na naszych małoleksykonowych łamach), a premiera nowej, szóstej, wydanej przez wytwórnię Progressive Rock Records odbyła się 28 lutego.
Zespół został powołany do życia w 2003 roku przez Didiera Peguesa (perkusja) i Phillipe'a Benabesa (klawisze), którzy pozostali do dzisiaj jedynymi stałymi członkami zespołu. Oprócz nich trzon grupy tworzy jeszcze gitarzysta Bruno Pegues oraz nowy wokalista Paul Tilley. Ten ostatni to najnowszy nabytek i zarazem bodaj już piąty wiodący wokalista w historii zespołu. Na pewno częste zmiany za mikrofonem, i praktycznie każda kolejna płyta nagrana z nowym frontmanem, nie przysporzyły grupie popularności. Trudno przy takich fluktuacjach personalnych o jakąś stabilność i stylistyczną ciągłość. Niemniej, ten nowy, Paul Tilley, którego barwa głosu, teatralne interpretacje i charakterystyczny akcent do złudzenia przypominać mogą Lesa Dougana z grupy Aragon (czyżby z pochodzenia też był Szkotem?), wydaje się dobrym ruchem i wynosi materiał wypełniający płytę „Lost Horizon” na wysoki i stabilny poziom, pomimo tych wszystkich nieustających zmian w składzie. Doprowadziły one do tego, że na nowym krążku zatytułowanym „Lost Horizon” ilość muzyków towarzyszących podstawowemu kwartetowi rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. Wymienię tylko kilku najważniejszych gości: Elise Bruckert (skrzypce), Etienne Damin (gitara basowa), Djam Zaïdi (gitara basowa), Valentin Gevaraise (gitary), Nicolas Fabrigoule (fortepian) oraz Kelly Mezino, Michel Cerroni i Stéphane Baumgart (cała trójka dostarcza dodatkowych partii wokalnych).
„Lost Horizon” nie jest albumem koncepcyjnym. Ale jego program wypełniają cztery, można powiedzieć: całkowicie niezależne, utrzymane w duchu neoprogresywnego rocka, utwory i każdy z nich opowiada jakąś historię.
W „Garden Of Eden” mężczyzna opowiada o rozstaniu z żoną. Pamięta jak na początku wyglądało ich życie, które porównuje on do „Ogrodu Edenu”. Jest w tej historii trochę odniesień biblijnych, gdyż kobieta porównywana jest do okrutnego i jadowitego węża. Bohater wylewa tutaj wszystkie swoje żale, ból i całą swoją nienawiść. Nic więc dziwnego, że w muzyce są fragmenty bardzo gwałtowne, a inne bardziej depresyjne, aż do momentu, gdy rozgoryczonemu mężczyźnie udaje się wreszcie wyrzucić z pamięci bolesne wspomnienia. Muzycznie zaczyna się też zgoła epicko – od gregoriańskiego chóru, z którego rozwija się dynamicznie napędzana soczystymi uderzeniami perkusji wartka, pełna orkiestrowego rozmachu kompozycja, która przez całe 10 minut trzyma słuchacza w twardym uścisku i przykuwa jego uwagę. Partie wokalne (nie tylko chóry; wokalista to szepce, to krzyczy, to śpiewa, to prowadzi narrację) należą do najlepszych, jakie słyszałem od lat, a całość przypomina jakąś mini rock operę czy soundtrack jakiegoś horroru, w którym nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a serce pęka od nagromadzonych emocji.
Utwór nr 2 - „The Letter”, w odróżnieniu od poprzedniej kompozycji, to po prostu klasyczna piosenka miłosna. Pozytywna, optymistyczna, pełna ciepłych słów płynących z ust zakochanej osoby. Lecz też zagrana jest ona z rozmachem. Rozmiary tego utworu (niespełna 7minut – jest to najkrótsza ścieżka na płycie) oraz ładna linia melodyczna i miły dla ucha klimat, podkreślony finezyjnymi solówkami (najpierw zagranej na gitarze elektrycznej, potem na syntezatorze, następnie na gitarze akustycznej, a jeszcze potem na skrzypcach), predysponuje to nagranie, aby zaliczyć je do grona potencjalnych „progrockowych przebojów”. Polecam! Na pewno warto mieć to na uwadze, gdy za niespełna rok podsumowywać będziemy ważne muzyczne wydarzenia AD 2025.
„Meadows Of Silence” zostało zainspirowane wojną na Ukrainie. Jednak ta drama mogłaby opisywać chyba każdy militarny konflikt na świecie (a przecież obecnie nie brakuje takich...). Historia opowiadana jest z punktu widzenia dziecka, którego dom zostaje zbombardowany i traci ono rodzinę, własnymi oczami obserwując śmierć najbliższych osób. Tytułowe „łąki ciszy” symbolizują śmierć, w której dziecko w końcu „odnajdzie” swoją rodzinę. Ale już nie w świecie żywych... Smutny jest koniec tej historii. Smutne jest przesłanie. Dokładnie takie, jak zło i przemoc, które panoszą się na świecie. Muzycznie to 12 minut epickiego, chwytającego za serce prog rocka. Doskonale oddaje on swoim klimatem okrucieństwo wojny i uczucie strachu doświadczanego przez niewinnych i bezbronnych ludzi. Lubicie muzykę Aragon? Zamknijcie oczy i pomarzcie sobie. To nagranie mogłoby śmiało wyjść spod pióra tego legendarnego australijskiego tria.
Trwająca 22 minuty i 45 sekund finałowa suita „Lost Horizon (Ghosts Endgame)” składa się z trzech rozdziałów i – jak sugeruje tytuł – jest to domknięcie cyklu „Ghosts”, który przewijał się na poprzednich płytach zespołu. Nasz bohater jest przygnębionym muzykiem i przeoranym przez życie poetą, ponieważ nikogo nie obchodzi, o czym pisze. Nikt nie rozumie jego wrażliwości. Postanawia więc włożyć swoje wiersze do butelek i wrzucić je do morza, zanim z własnej woli utonie w oceanie... (to z muzycznego punktu widzenia chyba najlepszy fragment całej płyty – trwa on 11 i pół minuty i nosi podtytuł „The Shoreline”. Zaczyna się od przeszywających serce dźwięków skrzypiec i fortepianu, ale po niespełna dwóch minutach scenę we władanie przejmuje soczysta gitarowa partia, która daje początek przepięknej melodii wyśpiewywanej przez Tilleya. Melodia narasta, włączają się pozostałe instrumenty, a muzyka przeradza się w przejmujący muzyczny tajfun (uwaga, gitary!!!), znajdujący swoje ujście w prawdziwym instrumentalnym szaleństwie ilustrującym nadchodzącą burzę). Burza (drugi, instrumentalny, ledwie trzyminutowy rozdział suity zatytułowany jest „Tempest”) zatapia niektóre z tych butelek, które ostatecznie wylądują w głębi morskiej otchłani. W zakończeniu tej historii (rozdział trzeci zatytułowany „Sad Eyed Siren”) żyjąca w głębinach syrena znajduje jedną z butelek... Czy otworzy ją i przeczyta wiersz, czy, jak ludzie żyjący na suchym lądzie, przejdzie obojętnie i nie zwróci uwagi na napisane słowa? Słuchając tej płyty do samego końca nie znajdujemy odpowiedzi. Myślę, że być może odnajdziemy ją na kolejnym albumie grupy Eye 2 Eye. Bo coś mi mówi, że jest to dobry punkt wyjścia do kolejnego tematycznego cyklu, w opowiadaniu których ten francuski zespół lubuje się jak mało kto.
Jeżeli faktycznie to nastąpi, to mam dwie prośby. Pierwsza: niechaj zespół nie zmienia aktualnego wokalisty. Paul Tilley wydaje się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a jego teatralna maniera i ciekawy głos to prawdziwa wartość dodana muzyki Eye 2 Eye. Muzyki, która, w mniej lub bardziej świadomy sposób, przybliża się do stylistyki kilkakrotnie przywoływanego przeze mnie w tej recenzji Aragonu. Druga prośba do zespołu jest taka: uprośćcie jeszcze trochę waszą muzykę. Nie całkiem, ale tak ociupinkę. Nadajcie jej zwiewności i jeszcze większej finezji, zakotwiczcie ją jeszcze bardziej w duchu progresywnego rocka nasączonego zgrabnymi melodiami i przepełnionego misternie budowanym klimatem. Najnowszy album to, w porównaniu z poprzednią płytą, duży krok we właściwym kierunku. Ale może na swoim kolejnym wydawnictwie dacie radę zachwycić i zaskoczyć nas jeszcze bardziej?...