Bohater tej recenzji, Sandy Lavallart, nie pozwala o sobie zapomnieć tym, którzy go znają i może zaskoczyć tych, którzy słyszą o nim po raz pierwszy. Jest założycielem i spritus movens postrockowo-psychodelicznej grupy Kwoon, a oprócz tego wysyłał swoją gitarę w stratosferę, samotnie występując na szczycie góry naprzeciwko Mont Blanc na wysokości 3800 metrów, grał na środku oceanu w nawiedzonej latarni morskiej w Tevennec, a nawet na szczytach aktywnych wulkanów. Ekscentryk…? Z pewnością, ale także doskonały muzyk, który wraz z zespołem Kwoon wydał czwartą długogrającą płytę pt. „Oddysey”.
Jeżeli trzy poprzednie wydawnictwa Kwoon są zdecydowanie postrockowe, choć w delikatniejszej odmianie tego stylu, to najnowsza produkcja zanurza się w klimacie filmowości, pejzażowości i wspomnień z podróży. Ta płyta pokazuje, że Kwoon to nie tylko zespół; to podróż we wzniosłość, gdzie muzyka, emocje i wyobraźnia zbiegają się, tworząc wyjątkową platformę do ponad pięćdziesięciominutowego dryfowania w odmętach niczym nie skrępowanej uwolnionej wyobraźni. To podróż w głąb przeżyć i zarazem do miejsc nieznanych; podróż w czasie i przestrzeni. I choć nie pojawia się tu żaden wehikuł czasu pozwalający na próbę zmiany tego, co już minęło, to z każdym wysłuchanym utworem jesteśmy w stanie dać sobie szansę na dobrowolne zagubienie w emocjach, pojawiających się wrażeniach i niezwykłym pomieszaniu gorących, niczym wulkaniczna lawa, dźwięków postrockowych z delikatnością niemal niebiańsko brzmiących melodii z pogranicza ambientu i rocka.
Trzy poprzednie albumy zespołu („Tales And Dreams” (2006), „When The Flowers Were Singing” (2009) i „The Guillotine Show” (2011)) oraz trasa koncertowa po niemal 17 krajach świata dowiodły, że muzyka zespołu Kwoon potrafi uwieść każdego słuchacza. Można by ją określić na wiele sposobów. Najprościej powiedzieć, że to post rock i będzie to określenie trafne. Ambient – wydaje się też pasować. Rock – tkwi podskórnie w wielu kompozycjach z płyty. „Cinematic rock” – delikatniejsze dźwięki z rockową melodyką… - jak najbardziej. Można też po prostu zacząć słuchać i wyciągać kolejne kompozycje niczym czekoladki z bombonierki, licząc się z tym, że każda kolejna przyniesie coś nowego, często zaskakującego. Bo płyta „Oddysey” to wielotwarzowa dźwiękowa podróż przez ląd, morze, sny i czas. Jednak, jak mi się wydaje, trzeba położyć większy akcent na określenie „cinematic rock” – kinowość tej muzyki jest słyszalna, dostrzegalna, namacalna. Jeśli ktoś nie wierzy proszę zwrócić uwagę na wideoklipy stworzone do kolejnych kompozycji i bardzo łatwe do znalezienia w sieci. Każdy z nich to miniaturowa opowieść animowana i nawet ostrzejsze, zdecydowanie rockowe dźwięki zaczynają pełnić rolę „muzycznego tła” niczym muzyka w filmach fabularnych.
Nie wiem czy na albumach zespołów postrockowych można, jak to się dzieje w muzyce progresywnej, wskazać na kompozycję, która pełni rolę wstępu do płyty, ale w przypadku płyty „Oddysey” takim utworem jest początkowy „Leviathan” przyciągający uwagę słuchacza miażdżącą gitarą w stylu japońskiego Mono. Mocno, ekspresyjnie i zdecydowanie rockowo rozpoczyna się ta płytowa opowieść o ponurych i sugestywnych krajobrazach, inspirowana legendarnymi zespołami, takimi, jak Pink Floyd, Archive, Arcade Fire, Mogwai i Radiohead.
Kruchość, nostalgia, smutek, troszkę muzycznego patosu i depresyjny wokal – to cechy wspólne utworów „King Of Sea” i „White Angels”. Obydwa wciągają w swój ciemno-szary świat, w którym tylko momentami pojawia się, niczym przebłysk możliwej walki z losem, mocniejsza gitara.
„(…) Witamy w życiu / droga mała dziewczynko, mój mały ptaszku / Gdziekolwiek pójdziesz / Będę twoim przewodnikiem, dopóki nie polecisz” – nie wiem czy utwór „Life” ma w sobie coś z „Again” zespołu Archive, ale pojawiające się w trzeciej minucie chórki nie pozwalają się oderwać od tej podróży w głąb ludzkiego życia: „(…) Żadnego bólu, żadnych praw / Jesteśmy bogami! Jesteśmy!”. Czy rzeczywiście…?
Cichutkie dźwięki instrumentalnego „Blackstar” niosą słuchacza przez bezkresne obszary kosmosu do miejsca, gdzie rodzą się gwiazdy, w ciszy szczelnie otulającej kolejne dolatujące jakby gdzieś z daleka dźwięki.
Przeraźliwie melancholijny jest utwór „Last Paradise” – „(…) I tego dnia zobaczyłem świat / płonący w przeszłości, palony w przyszłości / W moich snach byli kłamcy / Dając nam pigułki i budując wszystkie nasze groby”. Tekst wyśpiewany jedynie z towarzyszeniem precyzyjnie i smutnie brzmiących organów kończy się natężeniem muzycznej mocy sprawiającym, że chęć ucieczki i skrycia się w najdalszym zakątku świata wydaje się przemawiać do każdego.
Podobną wymowę ma kolejny z utworów – „Jayne”. Ta piosenka, mimo jej akustycznego, lekko britpopowego brzmienia, to smutek towarzyszący rozstaniu, opuszczeniu. Myślę, że usprawiedliwione będzie powiedzenie, że w tym przypadku, jak i w poprzednim, można zauważyć muzyczny związek z twórczością zespołu Archive. Elementem wyróżniającym ten utwór są skrzypce, których łagodne solo w środkowej części nieco rozjaśnia dominujący w utworze smutek i melancholię. I taka właśnie nastrojowość sprawia, że chciałoby się, żeby ta kompozycja trwała i trwała. I nawet końcowe, postrockowe, mocne zakończenie spaja się z tym pragnieniem trwania, dodając mu jeszcze więcej emocjonalności.
Dzięki zastosowaniu elektroniki „Wolves” to trzyminutowa wspaniała kompozycja „kinowa”. Wspaniale nadawałaby się jako muzyka do filmu.
Bardzo balladowo, akustycznie rozpoczyna się utwór „Youth”, a skrzypce i lekka orkiestracja pojawiające się na przemian raz głośniej, raz ciszej nadają utworowi piosenkowego charakteru i przypominają do złudzenia dokonania Stevena Wilsona z okresu Blackfield.
„Fisherman” wciąga wspaniałą melodią i jest muzyczną perełką na płycie. Rockowy z wyraźną, lecz stonowaną gitarą i resztą elektroniki jest najbardziej przebojowym utworem na płycie. Delikatny wokal opowiadający o prostocie życia tworzy niesamowitą atmosferę. To mój numer 1 na osobistej liście przebojów na wieczór.
„Nestadio” w języku esperanto oznacza „czas gniazdowania”, w piosence to określenie odnosi się raczej do pobytu w bezpiecznym domu rodzinnym, do bycia bezpiecznym, do rodzinnego ciepła. I tak też toczy się ten utwór. Dziewięć minut instrumentalnej podróży w atmosferze spokoju, melodyjnego komfortu i spokojnego rytmu. To kompozycja z pogranicza ambientu i elektroniki, coś pomiędzy Mogwai, a Arcade Fire. To mogłaby być wspaniała ścieżka dźwiękowa w filmie przyrodniczym.
Utwór „Keep On Dreaming” kończy płytę. Wraca do epicko postrockowych aranżacji, mieszając moc z delikatnością, instrumentalny art rock z alternatywą. Tak, to dobry utwór na zakończenie, zwłaszcza z przesłaniem zawartym w tytule: „nie przestawaj marzyć”...
Są takie albumy, przy słuchaniu których nie da się zachować dystansu, jakiejś obserwacyjnej bezstronności. Jedyne, co da się zrobić, to wtopić się w dźwięki i chłonąć je wszelkimi zmysłami. Zamiast oceniającego obserwatora stać się czynnym uczestnikiem atmosfery, którą tworzy. „Oddysey” to taki album w przysłowiowych stu procentach, a kwartet Kwoon pokazuje swoją olbrzymią wrażliwość kompozycyjną i dostarcza nam świetny album. Jedyne co pozostaje, to po prostu poddać się jego atmosferze i dać się wciągnąć w przedstawiony dźwiękami szaro-smutny, bardzo melancholijny świat, który jednocześnie zachwyca i pozwala marzyć.