Glass Hammer - Rogue

Rysiek Puciato

Zakładam, że czekali Państwo na najnowszą płytę zespołu Glass Hammer. Dlaczego zakładam? Choć czasami z przekąsem mówimy, że co tam starzy wyjadacze mogą jeszcze zrobić, czym mogą jeszcze zaskoczyć, że pewnie znowu będzie tak samo…, to jednak (i proszę się przyznać w duchu) jak już taka płyta się pojawia, to od razu sięgamy po nią gdzieś w zaciszu domowym, by przekonać samego siebie czy jest tak jak przewidywaliśmy, czy też może jednak pojawia się wśród nowych utworów coś wyjątkowego, zaskakującego, jakaś nowinka zapierająca dech w piersiach?....

Można grupę Glass Hammer lubić, można jej nie lubić, ale jednego stwierdzenia nie da się podważyć: są, i to bez dwóch zdań, legendą rocka progresywnego w wydaniu amerykańskim. Choć właściwie lepszym określeniem byłoby powiedzenie, że są ikoną amerykańskiego rocka progresywnego. Jeśli ktoś zapyta o najbardziej zasłużone zespoły rocka progresywnego z Nowego Świata, to bez wątpienia Glass Hammer znajdzie swoje miejsce pośród takich tuzów, jak Rush, Styx, Spock’s Beard, Dream Theater, Tool, Echolyn, Kansas… Nie można chyba powiedzieć nic innego o zespole, który ma na swoim muzycznym koncie dwadzieścia dwie płyty długogrające, wśród których są tak udane wydawnictwa, jak: „Perelandra” (1995), „Chronometree” (2000), „Lex Rex” (2002), „Culture of Ascent” (2007), „One” (2010), „Valkyrie” (2016) i trylogię, na którą składają się albumy: „Dreaming City” (2020), „Skallagrim: Into the Breach” (2011) i „At The Gate” (2022) czy wydane półtora oku temu „Arise”. Wymienione powyżej albumy nie roszczą sobie żadnych pretensji do bycia najlepszymi w jakimś ogólnym podsumowaniu, lecz w mojej osobistej kolekcji mają swoje zasłużone miejsce.

Rozważmy jeszcze jeden „mit” związany z Glass Hammer. Nie na wszystkich swoich produkcjach zespół prezentuje swoje symfoniczne i mocno progrockowe oblicze. Nie można więc zaszufladkować go jako zespołu grającego ‘rocka symfonicznego’. Co prawda do takiego wniosku można by dojść po przesłuchaniu trylogii „Skallagrim”, gdzie mocne, niemal metalowe riffy przeplatają się z grą klawiszy, lecz zaraz po wydaniu trylogii w ich dorobku pojawiła się taka płyta, jak „Arise” (2023), która stanowi doskonały przykład „muzycznych ćwiczeń” przeprowadzonych w ramach stylu, który zwykle nazywa się space rockiem. Przez lata swojego istnienia (początek zespołu datuje się na rok 1992) Glass Hammer prezentował na swoich wydawnictwach utwory, które można zaszufladkować na wiele sposobów. A na najnowszym albumie – „Rogue” wraca do… melodyjnych piosenek. Zaryzykuję stwierdzenie (oczywiście wyłącznie na potrzeby tej recenzji), że na płycie mamy do czynienia z „nowym” gatunkiem muzycznym – synth-progiem. W wypadku tego wydawnictwa synth-prog to „wypadkowa” stylów Mike Oldfielda, Tangerine Dream, rocka symfonicznego, neo-proga i muzyki z lat osiemdziesiątych (jak new romantic i podobne). I już czuję na plecach oddech zagorzałych fanów muzyki progresywnej w jej „czystej” postaci…

Album „Rogue” opowiada historię brzemiennej w skutki podróży jednego człowieka. „Pozostawia za sobą wszystko, co zna” — wyjaśnia kompozytor i założyciel zespołu, Steve Babb - „(…) I myśli, że wraca do miejsca, w którym kiedyś zaznał szczęścia, ale w rzeczywistości jego odyseja prowadzi go w zupełnie nieoczekiwane miejsce”. Babb wyjaśnia, że ​​album składający się z dziesięciu utworów porusza tematy żalu i śmiertelnej wyrazistości, która pojawia się wraz z wiekiem: „(…) To ciężki temat na album, ale muzyka nie jest tak ciężka, jak nasze ostatnie wydawnictwa. „Rogue” jest o wiele bardziej podobne do albumów Glass Hammer, które nasi fani nazywają „klasykami”. Tyle wyjaśnień możemy znaleźć w opisie płyty oferowanej przez zespół. I to chyba właśnie owa muzyka jest najbardziej absorbującym elementem na tym wydawnictwie. Zaskakuje stylistycznymi połączeniami, nietuzinkowym brzmieniem i pewną prostotą aranżacyjną, która (przynajmniej w moim wypadku) przynosi zamierzony skutek: zachwyt nad miękkością melodyczną, prostotą przekazu i piosenkową melodyjnością.

A co się stanie jeżeli pierwszy utwór na płycie pt. „What If” zabrzmi jak z dobrych, klasycznych czasów Mike Oldfielda w połączeniu z pierwszymi płytami Glass Hammer? Odpowiedź jest bardzo łatwa. Otrzymujemy bardzo pogodną piosenkę (z niemal jednominutowym instrumentalnym wstępem), która klimatem przypomina romantyczno-synthpopowe kompozycje z lat osiemdziesiątych. Proszę tylko nie pomyśleć, że to jakieś pójście na przysłowiową łatwiznę. Wystarczy poczekać do trzeciej minuty, by gitarowe solo przebijające się przez delikatną, elektroniczną melodię sprawiło, że, czy chcemy, czy też nie, natychmiast dajemy się uwieść czającemu się w tle murmurando i polifonicznemu wokalowi.

I proszę nie regulować żadnych odtwarzaczy, bo utwór nr 2, „The Road South”, nie pozwala na choćby odrobinę przerwy. Porywa spokojnym brzmieniem syntezatorów, które w jakiś sposób zbliżają nas do tego, co można określić jako symfonię sfer, a którego apogeum jest półminutowe solo gitary i następujące po nim delikatne rozwinięcie tej wokalno-gitarowej opowieści. Może to Alan Parsons, może piosenkowy Oldfield, a może jeszcze ktoś inny?… A może to jakoś odmieniony Glass Hammer?…

Jeżeli lubią Państwo wyraźne pochody gitary basowej, to trzeci utwór jest właśnie dla Was. „Tommorow” z pewnością zachwyci miłośników wyraźnych linii organowych i… basu, który wygrywa niemal swoje własne solowe fragmenty. Organy i bas zajmują całą przestrzeń tej kompozycji i ciągną ją w stronę niekończącej się kontemplacji niebiańskiego piękna.

Pewnym przełamaniem jest utwór „Pretty Ghost”: werble perkusji i dudniący bas, elektronika, głos Olivii Tharpe, synthpopowe rytmy z lat osiemdziesiątych.... Beztroska, przenikające promienie słońca, jakaś podskórna radość... I gdy wydaje się, że mamy do czynienia z jakąś zwykłą popową piosenką w połowie utworu pojawiają się klawisze, które z czegoś na wskroś popowego tworzą lekko symfonizującą mieszankę połączoną z nietypowym wokalem.

Podobnie jest z utworem „Sunshine”. Balladowo-popowa piosenka dzięki grze gitary w tle nabiera jakiegoś dramatyzmu, który kontrastuje z „niewinnym” wokalem Olivii. Ponownie jesteśmy w muzyce z lat osiemdziesiątych, lecz tlące się w tle gitarowe solo niepokoi i absorbuje w oczekiwaniu na finał, którym jest „płynące” wyciszenie.

„I Will Follow” to, jak mi się wydaje, największy hit z tej płyty. Jest dowodem na to że zespół ciągle jest w stanie napisać bardzo chwytliwą piosenkę, która dzięki wyważonemu połączeniu dwóch wokali i muzyki odnajdzie się w każdej stacji radiowej w każdym pasmie muzycznym. I przy okazji proszę posłuchać pierwszych płyt zespołu. Myślę, że znajdzie się tu kilka oczywistych odniesień.

Mam nadzieję, że nie zdążyli się Państwo nawet poruszyć zastygnięci w słuchaniu, bo czas na „The Wonder Of It All”. To ponad siedem minut podróży w przestrzeni i czasie wypełnionym cudownymi muzycznymi pasażami. Nie żartuję. Nieco kosmiczna atmosfera, tajemniczość i… chęć wyrwania się, wystartowania w świat niezliczonej liczby obrazów i skojarzeń, w świat kontemplacji i zadziwienia harmonią wszechświata. Ten utwór po prostu ogarnia słuchacza swoją majestatycznością.

Proszę nie przestawać marzyć… „One Last Sunrise” nie tylko stwarza ku temu okazję, ale po prostu jest zagranym muzycznym marzeniem. Trzyminutowym, syntezatorowym, instrumentalnym marzeniem lub słodkim snem, jeśli Państwo wolą.

Elektroniką z lat osiemdziesiątych zaczyna się kolejna kompozycja z albumu „Rogue” – „Terminal Lucidity”. W kilku wywiadach lider zespołu Steve Babb mówił, że jego marzeniem już na poprzedniej płycie („Arise”) było stworzenie kompozycji w stylu Ozric Tentacles. I tak właśnie rozpoczyna się „Terminal Lucidity” – space’owo, kosmicznie, psychodelicznie. Środek utworu to już jednak inna bajka – cięższa, gitarowa, krautrockowa. Zniekształcone brzmienia klawiszy, sola w wysokich tonacjach, ładunek muzyki niemal eksperymentalnej – to jakby pokłon grupie Tangerine Dream. Dopełnieniem tej niesamowitej atmosfery są słowa, które pojawiają się dopiero w ósmej minucie: „(…) Miałem sen / Moje życie, jak się wydaje, jest zachodzącym biegiem słońca / Wiem, że zaczęło się w jasności / a teraz popiół i kurz / słyszę jak mnie wołają”. Proszę uważnie posłuchać tego utworu w całości. To niemal muzyczna odyseja kosmiczna.

Płytę zamyka piosenka „All Good Things” – rozprawa z rzeczami przeszłymi, z przeszłością jako taką, z tym wszystkim co już nie wróci. I jednocześnie wyraz nadziei, która przychodzi wraz z kolejnym wschodem słońca. To bardzo optymistyczna piosenka na zakończenie. Chciałoby się powiedzieć: na wyjście. I gdy już Państwo pomyślą, tak mniej więcej w połowie tego ośmiominutowego utworu, że to już koniec, swoją opowieść zaczynają syntezatory. Burzą tą pierwotną atmosferę zakończenia, by po chwili niepokoju wprowadzić słuchacza ponownie w krainę, w której wszystko wydaje się możliwe, takie realne i łatwe do zrobienia, do osiągnięcia. Proszę tylko podążyć ta drogą. Na pewno się uda.

Jeżeli zażądają teraz Państwo ode mnie żebym napisał kilka słów podsumowujących, to chciałbym powiedzieć, że.. jestem zły. Zły, bo nie mogę się od tej płyty oderwać. Zły, bo burzy mój dotychczasowy obraz Glass Hammer jako zespołu z kręgu rocka symfonicznego. Zły, bo ciągle słyszę nowe dźwięki. Zły, bo nie mam czasu na inne płyty. Zły, bo ta płyta wpadła mi w ucho. Zły, bo… zły.

Od strony formalnej trzeba tu dodać, że w chwili obecnej Glass Hammer to właściwie solowy projekt Steve’a Babba. Na płycie „Rogue” towarzyszą mu starzy współpracownicy: Fred Schendel, Reese Boyd i David Wallimann (gitarzysta Glass Hammer w latach 2006-2010). Pojawia się dwójka nowych wokalistów: Thomas Jakob i Olivia Tharpe. Partie gitarowe wykonuje też Oliver Day, na klawiszach udziela się Argentyńczyk Ariel Perchuck, a na perkusji Evgeni Obruchkov (muzyk nota bene mieszkający obecnie w Polsce). Słowem mamy do czynienia z projektem na wskroś międzynarodowym (wokaliści są z Holandii i USA). „Nie jest tajemnicą, że Glass Hammer odradza się co kilka albumów” – mówi jego lider.

Nie zmienia to faktu, że jestem zły. Zły, bo… zły.

MLWZ album na 15-lecie The Flower Kings oraz Neal Morse & The Resonance na jednym koncercie w Polsce Ino-Rock Festival 2025: niezapomniane muzyczne przeżycie w Inowrocławiu Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Arena w Polsce: bilety już w sprzedaży Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku