Atomic Time – Subsounds

Tomasz Dudkowski

Znów mam przyjemność napisać o płycie, która dotarła do nas z Ameryki Południowej, a konkretnie z brazylijskiego Bauru. Tam w 2017 roku powstała grupa Atomic Time. Jej założycielami są Pedro D’Incao i Gabriel D’Incao, odpowiednio gitarzysta i klawiszowiec formacji. Od początku towarzyszy im wokalista Roger Lopes. W roku 2019 zadebiutowali albumem „Out Of The Loop”. Na drugą płytę muzycy kazali czekać długich 6 lat, a konkretnie do 21 marca tego roku, kiedy ukazał się krążek „Subsounds”. Głównych nagrań dokonano w Valetes Records w Brazylii, ale niektóre ślady zarejestrowano w londyńskich studiach Rack i Master Chord, a masteringu dokonał Christian Wright w słynnych Abbey Road Studios. Całość materiału to wspólne dzieło panów D’Incao, a oprócz nich i Rogera Lopesa na płycie wystąpili basista Fernando Lima i perkusista Humberto Zigler oraz śpiewająca w chórkach Kim Chandler.

Początkowo grupa nazywała się właśnie Subsounds, a aktualną nazwę przyjęła po pierwszym koncercie. Jeśli chodzi o nazwę Atomic Time, ma ona wiele interpretacji. Centralną ideą jest sam czas — nie tylko jako koncepcja, ale jako coś rozdrobnionego, niestabilnego i ciągle zmieniającego się. Żyjemy w epoce, w której czas wydaje się bardziej wybuchowy i rozbity, gdzie wszystko porusza się szybko i jednocześnie traci ciągłość. Nazwa odzwierciedla ten paradoks: precyzja zegarów atomowych kontra chaotyczny sposób, w jaki postrzegamy czas dzisiaj. Jednak lubimy też pozostawiać pole do interpretacji — każdy może znaleźć w tym własne znaczenie.

Album „Subsounds” jest dość długi, trwa 85 minut, a składa się na niego zaledwie 5 ścieżek. Należy zatem spodziewać się dłuższych form. I takie właśnie otrzymujemy. Płytę rozpoczyna najkrótsze („zaledwie” 12 i pół minuty) w zestawie nagranie „Cyclical Night”. Jego pierwsze ponad dwie minuty wypełniają dźwięki lasu. Co ciekawe, nie są one samplowane z natury - każdy owad, każdy szeleszczący liść został zsyntetyzowany od podstaw na minimoogu. Partie solowe tego instrumentu w kilku miejscach przykuwają uwagę, a grający na nich Gabriel D’Incao udowadnia swoich niezwykłych zdolności w posługiwaniu się czarno-białymi klawiszami. Wraz z Pedro D’Incao tworzą fantastyczny duet, który idealnie się uzupełnia – gdy jeden wypełnia tła, drugi może serwować solowe popisy, a tych mamy tu kilka, zarówno na gitarze, jak i syntezatorach. Są tez momenty, gdy obaj, schowani nieco z tyłu, budują niezwykły klimat, trochę psychodeliczny (powracający klawiszowy motyw), w stylu Pink Floyd dowodzonych przez Syda Barretta, w innym miejscu bardziej ambientowy, by potem przejść w klasyczny, organiczny, rock progresywny rodem z lat 70. Na pewno duży wpływ na to ma użycie analogowych instrumentów oraz takich technik nagraniowych. Wszystko spaja wyważona praca sekcji rytmicznej oraz ciekawy głos Rogera Lopesa. Towarzyszy mu Kim Chandler ubarwiając całość emocjonalną wokalizą. Warstwa wokalna koresponduje idealnie z tekstem o odrzuceniu i samotności:

“Loneliness, you cannot escape from fate/ Emptiness, you can't run away, it's too late

Sometimes I feel that nothing will change the game/ The die was cast and the tide remains the same

And the stars of the night keep moving around/ It's almost 3AM and I’m going down

The days will come, and time takes me fast/ And what I love always ends up last

Your eyes will always be in my memory/ And time has always been our enemy”.

W “Digital Coma” niemal całą pierwszą połowę siedemnastominutowego nagrania wypełnia ambientowe intro, w którym usłyszeć możemy imitację wiatru i deszczu przeplataną z elektronicznymi wstawkami. Potem wchodzi gitara czarując nastrojowymi dźwiękami podkreślającymi delikatny wokal. Na pewno wyróżnia się tu refren, w którym Rogerowi towarzyszy Kim wplatając kolejną wokalizę oraz śpiewając chórki:

“Can you touch me again?/ Feel me again?/ Can you stay a little longer?/ I used to be stronger/ I hope something changes/ Do I feel like a stranger?/ Give me a sign/ I just need more time”.

W najdłuższej odsłonie albumu, 23-minutowym „Violeta’s Dream”, znów znaczną część (8 minut) wypełnia eteryczne wprowadzenie. Po tym dołącza gitara budująca wraz z klawiszowym tłem i spokojną sekcją nastrój rodem z płyty „The Sky Moves Sideways” Porcupine Tree. Całość, zgodnie z tytułem, ma nieco senny charakter, ale zdecydowanie nie jest to przyjemny sen:

“Behind the hill, below the clouds/ A dark forest with subsounds/ You and I are looking for/ They don't believe you anymore/ Purple lights below the bed/ They say fear is in your head”.

Tu także możemy znaleźć niezwykle melodyjny popis na minimoogu, mniej więcej w połowie nagrania i imitującą flet partię następującą tuż po nim. Największe wrażenie robi „koszmarna” część w drugiej połowie kompozycji, z użyciem brazylijskich instrumentów perkusyjnych i z mrocznymi partiami klawiszy i gitary oraz niemal szeptanymi, powtarzanymi wersami:

“Your eyes are closed now/ All the lights are gone away”.

Ostatnie kilka minut to powrót do początkowego ambientowego fragmentu.

Przedostatnią ścieżkę wypełnia kompozycja „Blue”. Znajdziemy tu interesujący klawiszowy wstęp, do którego potem dochodzi sekcja i przestrzenna, floydowsko – jeżozwierzowa gitara. Wokal Rogera miejscami przypomina sposób śpiewania Stevena Wilsona w połowie lat 90. Oprócz tego na uwagę zasługuje świetna solowa partia na syntezatorze w okolicach trzeciej minuty, doskonała praca sekcji rytmicznej, zadziorne solo gitarowe przechodzące w bardziej melodyjną, bluesrockową partię. Tuż po niej wybrzmiewa kolejna solowa partia syntezatorowa. A po słowach:

“I'll try to hide, I'll try to run away/ I’ll try to fight/ Will something ever change?/ Everything seems to show that my life was written in stone.

I'll try to hide, I'll try to run away/ I will try to find a way”.

słyszymy pięknie płynące solo na gitarze. W dziewiątej minucie zaczyna rządzić Gabriel D’Incao i jego, miejscami wirtuozerska, partia fortepianu zarejestrowana w Master Chord Studios, która trwa przez kolejne pięć minut, po których do Gabriela dołącza sekcja rytmiczna oraz Pedro, prowadząc nagranie ku końcowi.

Na finał otrzymujemy song „Voice Of God”. To siedemnaście minut, w których znów możemy usłyszeć elektroniczne intro, choć tym razem z bardziej wyrazistymi dźwiękami generowanymi na syntezatorach, po którym pojawia się wirtuozerska partia perkusji, nastrojowa gitara oraz wspaniała wokaliza w wykonaniu Kim. Ten fragment nagle się urywa, a na scenę wkracza fortepian oraz niezwykle emocjonalny wokal Rogera:

“You are my angel/ In the sky, flying/ High and dry/ You gave me love / On cold and dark nights/ By my side

I can hear your voice/ But I can't feel you anymore/ I can dream about you/ But I can't trust you anymore”.

Po tej części wchodzi bardziej ostra gitara, do której dołącza chwilę później fortepian, proponując porywający duet panów D’Incao, który wraz z sekcją rytmiczną wprowadza słuchaczy w jazzowe rejony. W dziesiątej minucie następuje wyciszenie z delikatnymi dźwiękami fortepianu i klawiszowymi plamami. Tuż po nich scenę przejmuje syntezator oraz piękna partia gitary, na tle której Rogera wyśpiewuje przejmujący tekst:

“Can you hear the voice of God?/ And the trumpets of Jericho/ I see revenge by my side/ And burning angels

Can you feel the hands of God?/ And the lies that shaped your faith/ I see a shadow over me/ And falling angels

Can you feel the rage of God?/ Every sin will be revealed/ There is nowhere to hide/ All the broken hearts

Can you see the plans of God?/ I'm no longer in His hands/ I'll make my last request/ Take me home”.

Po tych słowach otrzymujemy jeszcze fragment z niezwykle przejmującą wokalizą Kim Chandler (kłania się Ninet Tayeb w końcówce „Routine” Stevena Wilsona), po której wybrzmiewa fortepianowa koda prowadzącą nas do końca albumu.

Panowie D’Incao określają swoją muzykę jako „eksperymentalny rock progresywny”. Ta eksperymentalność przejawia się głównie w podejściu duetu do struktury płyty. Tym razem zamiast zastanawiać się, czy dana kompozycja mieści się w jakiś wyznaczonych ramach czasowych pozwolili dźwiękom płynąć swobodnie:

Pozwoliliśmy kompozycjom oddychać i podążaliśmy za muzyką, dokądkolwiek chciała. Jeśli sekcja musiała się rozwinąć, nie ograniczaliśmy tego. Jeśli przejście prowadziło do nieoczekiwanego miejsca, to je akceptowaliśmy. Czasami oznaczało to dodanie trzech lub czterech dodatkowych minut do utworu, ale już się tym nie martwiliśmy. Byliśmy całkowicie zrelaksowani pod względem struktury, pozwalając każdemu utworowi rozwijać się na własnych zasadach.

Trzeba uszanować bezkompromisowość artystów. Może jednak gdyby zdecydowali się bardziej skondensować swoje kompozycje, to wyszłoby to całości na plus? Niemniej album zdecydowanie intryguje, wciągając słuchacza w te bezkompromisowe dźwięki i z każdym odsłuchem pozwala odkryć kolejne warstwy muzycznej opowieści grupy Atomic Time, nie pozwalając by przejść obok tych nagrań obojętnie. Wielkie brawa dla brazylijskich muzyków za podążanie niełatwą ścieżką wyznaczoną przez tuzy muzyki progrockowej, takie jak Pink Floyd, King Crimson czy bardziej współcześnie, Porcupine Tree (muzycy wspominają także o Radiohead, Brianie Eno i Jonie Hopkinsie jako swoich inspiracjach) i ich umiłowaniu do analogowych dźwięków. A te wypełniające płytę „Subsounds” należą do naprawdę niezwykłych. Polecam!

MLWZ album na 15-lecie The Flower Kings oraz Neal Morse & The Resonance na jednym koncercie w Polsce Ino-Rock Festival 2025: niezapomniane muzyczne przeżycie w Inowrocławiu Weather Systems w 2025 roku na dwóch koncertach w Polsce Arena w Polsce: bilety już w sprzedaży Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku