Stany Zjednoczone to duży i rozległy kraj. I różnorodny. Taka sama jest też muzyka amerykańskich wykonawców wkładana do umownej szufladki z napisem „rock progresywny”. Jest jednak jakiś pierwiastek czy element wspólny, który odróżnia amerykańską progrockową markę od, dajmy na to, włoskiej, skandynawskiej czy brytyjskiej. Jest coś w brzmieniu pochodzących zza oceanu wykonawców, co pozwala bez trudu odróżnić ich od innych i z łatwością powiedzieć: „tak to grają tylko Amerykanie…”. Być może wiąże się z muzycznymi ścieżkimi wydeptanymi w latach 70. przez zespoły Kansas, Styx, czy – w nieco innym wymiarze – także wczesne Journey – i swoistym zdefiniowaniem przez nich typowo „amerykańskiego brzmienia”, tak przecież kultywowanego i rozwiniętego w późniejszym okresie przez Queensrÿche, Deam Theater, Spock’s Beard, Tool czy The Mars Volta.
Wydaje się, że wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest ekspresyjne patetyczne brzmienie, pewien pierwiastek bombastyczności, który wypełnia soniczną przestrzeń. W Stanach gromadzi się wiele kultur, więc trzeba znaleźć i harmonijne melodie, i linie wokalne, i eklektyczne brzmienia, aby przyciągnąć je wszystkie i w efekcie stworzyć coś… spójnego. Amerykańskiego. Coś właśnie takiego oferuje formacja o nazwie Digital Life Project na swojej debiutanckiej płycie „Digital Life”.
Płyta debiutancka, ale grupa ma swoje korzenie. DLP – teraz znane jako Digital Life Project – to dawny zespół o nazwie Deaton LeMay Project. Pamiętacie? W 2023 roku omawialiśmy na naszych łamach album zatytułowany „The Fifth Element”. Był to drugi album grupy kierowanej przez panów Roby Deatona (instrumenty klawiszowe) oraz Craiga LeMaya (perkusja). Do nagrań zaprosili wtedy mającego irańskie pochodzenie wokalistę Hadi Kianiego. Minęło kilka lat, drogi Deatona i LeMaya rozeszły się, ale współpraca na linii Deaton – Kiani rozwinęła się na dobre, czego efektem jest niniejszy album, którego premiera miała miejsce w połowie kwietnia tego roku.
W nagraniach wzięło udział wielu zaproszonych muzyków (dwóch basistów, dwóch perkusistów i aż trzech gitarzystów), co, zgodnie z nazwą, faktycznie czyni to całe przedsięwzięcie raczej „projektem”, aniżeli „zespołem”. Wypełniająca album „Digital Life” muzyka jest nowoczesna, bardzo „amerykańska”, z kompozycjami zawierającymi wielowarstwowe pomysły rytmiczne - od złożonych fraz po chwytliwe melodie – dzięki czemu oddaje ona hołd pionierom gatunku symfonicznego rocka progresywnego.
Program płyty można nieformalnie podzielić na dwie części. Najpierw mamy cztery niezależne i niepowiązane ze sobą utwory, a po nich następuje wieloczęściowa, trwająca ponad 30 minut tytułowa suita. W pewnym sensie konstrukcja ta przypomina niedawno omawiane na naszym portalu dzieło „Deep Water” nowej formacji Neala Morse’a, Cosmic Cathedral. Można zapewne doszukać się więcej cech wspólnych, lecz absolutnie nie są to dwie bliźniacze płyty. Digital Life Project porusza się po nieco innych terytoriach (choć przyznać muszę, że nie aż tak bardzo odległych) i porusza inne tematy. Na „Digital Life” nie znajdziecie swoistego uduchowienia i pierwiastka religijności tak bardzo eksponowanego w tekstach Morse’a, choć i tu można podjąć się pewnej polemiki, gdyż album mówi o swoistej religii XXI wieku, a mianowicie cyfryzacji wszelkich aspektów ludzkiego życia i coraz większej roli sztucznej inteligencji. O tym właśnie opowiada koncept poruszany w długiej tytułowej kompozycji.
Otóż, rodzi się dziecko. I jest to dziecko robota. Dziecko dorasta i chce być częścią ludzkiej społeczności, ale zostaje odrzucone. W swoim gniewie chce się zemścić. I robi to, czyniąc spore spustoszenie w życiu bogu ducha winnych ludzi. Pytanie, na które należy odpowiedzieć: czy to ludzkość stworzyła A.I., czy też ludzkość jest nieudanym eksperymentem świata cyfrowego? Czy to, co postrzegamy jako próbę przejęcia władzy nad umysłami homo sapiens przez A.I. i uczynienia nas zbędnymi, może być po prostu próbą przejęcia kontroli nad postępem i rozwojem przez sferę cyfrową?... Takie pytania zadaje na swojej płycie Digital Life Project.
Album posiada mnóstw sekwencji instrumentalnych i tylko w niektórych fragmentach, zarówno suity, jak i w poprzedzających ją utworach, pojawia się wokal Hadi Kianiego. Ale jeżeli już się pojawia, to wyraźnie słyszymy, że egzaltowane tony jego śpiewu wpisują go do kręgu wokalistów hardrockowych. Jednakże to nie on (dość powiedzieć, że głos Kianiego pojawia się po raz pierwszy dopiero w trzecim utworze na płycie, „Fight The Good Fight”), nadaje ton muzyce Digital Life Project. W roli głównej i w świetle reflektorów na tym albumie przez cały czas znajduje się Roby Deaton. Jego rozbudowana sekcja instrumentów klawiszowych i syntezatorów wszelkiej maści dzieli i rządzi w każdej minucie tej trwającej blisko godzinę płyty. Panuje on na tym krążku w sposób absolutny, tylko gdzieniegdzie pozwalając innym instrumentalistom na pełne rozwinięcie skrzydeł (jednakowoż zwracam uwagę na wyborną gitarę w temacie „Age Of Lies”). Ale oprócz jego intensywnego klawiszowego grania w stylu Keitha Emersona, często w literaturze określanego mianem „very busy progressive rock”, jest na szczęście co najmniej kilka finezyjnych fragmentów dowodzących tego, że jest on nietuzinkowym muzykiem i kompozytorem.
Do wspomnianych wyróżniających się fragmentów zaliczyłbym przede wszystkim epickie otwarcie suity w postaci tematu „Arrival”, utrzymany w klasycystycznym stylu fortepianowy motyw „Longing” oraz przede wszystkim finałową część suity zatytułowaną „A.I. Masters (Fall Of Man)”, w której panowie Deaton i Kiani wreszcie perfekcyjnie łączą swe siły i w tym końcowym fragmencie, który notabene ma w sobie nośność i przebojowy potencjał porównywalny z marillionowskim „Incommunicado”, brzmią jak prawdziwy, nieźle funkcjonujący i doskonale współpracujący ze sobą, zespół przypominający rozpędzoną machinę z dobrze naoliwionymi trybami.