Tak do końca to nie wiem czy tegoroczną płytę zespołu Cheat The Prophet pt. „Redemption” nazwać ‘powrotem po latach’, czy też ‘początkiem nowej muzycznej ery’ w działalności braci Matta i Todda Mizenko oraz Jamie’go Borucha. Album „Redemption” jest bowiem swoistą konsekwencją ich muzycznej działalności, która przypada na początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to rozpoczęli swoją działalność koncertową pod nazwą Ars Nova, grając muzykę z pogranicza euro popu i neo-progu. We współpracy z klawiszowcem Eddie Konczalem i wokalistą Keithem Watlingtonem nagrali nawet swój debiutancki album pt. „Turning The Tide”. Niestety historia zespołu Ars Nova rozpoczęła się i zakończyła na tym jednym albumie. W 1993 roku z nowym klawiszowcem – Jasonem Rosenfeldem - bracia Mizenko i Jamie Boruch rozpoczęli nową fazę aktywności, w efekcie której powstał album „Everything Was Beautiful And Nothing Hurt”, tyle że został wydany (w roku 1997) pod nową nazwą – Nepenthe. Album inspirowany przez neo-prog wczesnych lat osiemdziesiątych z wieloma odniesieniami do takich grup, jak Marillion, Genesis, Yes czy Rush, z ciekawie zaaranżowanymi gitarami i syntezatorami był niestety ponownie pierwszym i ostatnim dziełem wydanym pod tym szyldem. W 1999 roku zespół zakończył działalność.
I oto nagle pojawiają się jako tercet w roku 2025 pod trzecią już z kolei nazwą – Cheat The Prophet. I to w dodatku z nową płytą, która, jak sami mówią, w specyficzny sposób definiuje ich rozumienie przyszłości prog rocka. Utrzymując główny nacisk na skomplikowanych aranżacjach z mocnym wykonaniem instrumentalnym i wokalnym, tym razem czerpią wpływy z tak odległych dziedzin, jak EDM (electro dance music), metal, ambient, alt rock i nie tylko. W efekcie otrzymujemy niesamowitą mieszankę dźwięków, które mogą się spodobać osobom lubiącym muzykę bardzo nieoczywistą, nieco eksperymentalną, a na pewno zawierającą w sobie pełną paletę muzycznych skojarzeń.
Synthpopowo rozpoczyna się pierwszy utwór na tej płycie - „Chaos”. I w zasadzie od niemal początku słuchacz może poczuć się jakby został „wrzucony” w lata osiemdziesiąte. Nawet tekst tej piosenki jest taki syntezatorowo-lukrowo-popowy: „(…) Gdybym ci powiedział, że cię kocham, zniknęłabyś? / A gdybym poszedł za tobą, czy wróciłabyś do miłości ponownie?” Słodko, popowo… aż do drugiej minuty. Bo wtedy pojawia się gitara, która metalowym riffem rozbija ten słodki, lukrowo-popowy nastrój wprowadzając niczym taran dwudziestosekundową metalową sekwencję dźwięków, by po chwili ustąpić powracającej popowej aranżacji. I tylko proszę nie wyłączać odtwarzacza bowiem ostatnie dwie minuty tej kompozycji to zwrot ku gitarowo-ambientowemu brzmieniu, które łagodnie wyhamowuje utwór i jednocześnie przywołuje znany z prog metalu sposób zakończenia całej kompozycji.
„(…) Bratnie dusze przychodzą i bratnie dusze odchodzą / Kiedy pieprzą wszystkich, których znasz (i to wiesz) / Karma to suka. A potem umrzesz samotnie / Zemsta to danie, które najlepiej smakuje na zimno” – tak zaczyna się utwór „Bad Bitch”, drugi z sześciu na płycie. Tym razem zespół wędruje w kierunku metalowo-elektronicznym. Otrzymujemy całkiem melodyjny alternatywny utwór z podkreśloną linią lekko stackattowej gitary i lekko transowym brzmieniem sekcji rytmicznej. Myślę, że utwór ten spodoba się fanom eksperymentalnych pomysłów lidera Porcupine Tree. A potwierdzeniem tego założenia jest „porcupine’owska” transowa aranżacja środkowej i końcowej części tej kompozycji. I trzeba do tego dodać nihilistyczy tekst: „(…) Nikt cię nie chce / Nikt cię nie kocha / Nikt ci nie ufa”.
„Marvelous World (Losing Season)” rozpoczyna się gitarowo i fortepianowo. Można by powiedzieć, że wręcz brzmi jak za dobrych czasów zespół The Beach Boys. I tylko słowa tej piosenki sprawiają, że pozorna beztroska i melodyjność jest fasadą dla przemyśleń o „wspaniałym świecie” celebrującym śmierć bohaterów, którzy zginęli podczas wojny – „(…) Pochowaj swoich zmarłych czwartego lipca, to święto! / Pochowaj te myśli z tyłu głowy / Fajerwerki wysłane w niebo… / Nie byłaś gotowa na pożegnanie / Ja też nie”. Muzycznie jest to bardzo progresywny utwór, a ostatnie dwie minuty powinny dostarczyć wszystkim poszukiwaczom pięknych melodii niezapomnianych wrażeń.
I gdy zaczynamy jako słuchacze zastanawiać się, w którą stronę podąży następna kompozycja otrzymujemy, jakby dla całkowitego zaskoczenia, utwór instrumentalny – „Paper White (11:16)” trwający (wbrew zapisowi w tytule) tylko cztery minuty. „Paper White” to klasyczna miniatura na solową gitarę akustyczną.
Czy pamiętają Państwo sygnał telefonu stacjonarnego wydawany w momencie nieudanego połączenia? Jeśli nie, to początek utworu „Whisper” jest ku temu okazją. Sygnał przypominający informację: ‘nie ma takiego numeru’ jest zarazem wstępem do suity zwieńczającej płytę. „Numbers”, „Queen of Diamonds”, „1954”, „Fever Dream”, „Louder Than Bombs”, instrumentalne „Revelation” i „Glory” - to jej kolejne części. Pomimo wojennego wydźwięku poszczególnych części nie doszukiwałbym się tu żadnych związków z płytą „The Final Cut”, choć bez wątpienia należy tu odnotować zbieżność tematyki. Suita to raczej utwór w typie współczesnych lekko metalowych kompozycji z wieloma neo-progresywnymi wstawkami o ładnej melodyce. Całość to jedenaście minut progresywnej podróży sterowanej znanymi i jakże chętnie słuchanymi muzycznymi pejzażami dźwiękowymi.
„(…) A teraz znalazłeś odpowiedzi / A teraz twoja dusza może spać / A teraz rachunki są rozstrzygnięte / I nikt inny nie będzie płakał” – to niemal ostatnie słowa tej suity, która kończy się tak się zaczyna… sygnałem telefonu stacjonarnego.
Posiadana przeze mnie wersja płyty zawiera jeszcze jeden utwór bonusowy: „Zaff's Fez”. To niczym nieskrępowana, dwuminutowa instrumentalna improwizacja na organy i fortepian, której towarzyszy sucho brzmiąca elektroniczna perkusja. Czy to zakończenie, czy to jakieś wytchnienie po suicie „Whisper”…? Nie wiem.
Czy zbyt dużym nadwerężeniem Państwa uwagi będzie stwierdzenie, że jakoś na początku tego roku trafiają do mnie płyty z muzyką ‘nieoczywistą’? Mam nadzieję, że nie. Cieszę się z tego, bo pozwala to na wyjście poza przysłowiowe ‘ramy okołoprogresywne’. Na zauważenie, że świat muzyki się zmienia, że to, co kiedyś uważano za niemal ‘święte’ – aranżacja, dobór instrumentów, sposób gry – ulega ciągłej ewolucji. Oczywiście zawsze będę lubił to, co znam, ale też słuchając takich ‘nieoczywistych’ płyt pojawia się refleksja, że nowe i inne wcale nie jest takie złe. Czego i Państwu życzę.