Kiedyś już pozwoliłem sobie napisać, że moje spotkania z muzyką progmetalową nie są zbyt częste. Ba, nawet należałoby by je zaliczyć do kategorii „rzadkie”. Niemniej jednak się zdarzają i jeśli już do nich dochodzi, to prefereuję tych wykonawców i te albumy, które oprócz technicznej maestrii wykonawczej i pełnego różnorakich galopad materiału muzycznego mają w sobie coś jeszcze… jakiś element nie-metalowy, nieoczywisty dla tego rodzaju muzyki. W zeszłym roku bez wątpienia takim wykonawcą, który spełniał to moje osobiste kryterium był zespół Vola z albumem pt. „Friend of a Phantom”, który to album w moim osobistym podsumowaniu roku 2024 zajął wysokie miejsce.
W tym roku, choć nie minęła jeszcze jego połowa, wysoką pozycję w moim rankingu zajmie bez trzech zdań najnowsze wydawnictwo zespołu Lux Terminus pt. „Cinder”. Ale zacznijmy od przysłowiowego początku, czyli od pierwszych informacji o zespole jakie do mnie dotarły. „Jaki powiew świeżości... gratka dla fanów progresywnego, przemyślanego fortepianu” – opinia z PROG Magazine. „Najlepszy i najbardziej ekscytujący album klawiszowy roku... Z pewnością jeden z najlepszych albumów instrumentalnych, jakie kiedykolwiek słyszałem, i absolutna konieczność dla każdego poważnego fana progresywnego” – to magazyn The Prog Min. Zacytowane opinie dotyczyły pierwszego albumu zespołu, który ukazał się w 2018r. i nosił tytuł „The Courage To Be”. Wylądował wtedy na mojej półce z płytami do częstego grania. To porywający instrumentalny album, który łączy brzmienia jazzowe z metalem i rockiem progresywnym, dodając do tego elementy muzyki ilustracyjnej, tworząc w ten sposób stylową mieszankę eklektyczną.
Jednak, jak to zwykle bywa, mija czas i niestety pewni wykonawcy wylatują z pamięci, zostają zapomniani. Tak było i w tym wypadku aż do zapowiedzi, która pojawiła się w styczniu tego roku: „(…) „Jesteśmy podekscytowani ponad wszelką miarę, mogąc ogłosić nasz nadchodzący drugi album ‘Cinder’. Jest on dla nas muzycznym odzwierciedleniem naszej głównej wizji jako artystów. Naszym celem jest tworzenie muzyki progresywnej, w której fortepian i instrumenty klawiszowe są na pierwszym planie, wyrywając się ze swojej zwykłej roli jako element pomocniczy w rocku i metalu. Melodia, dynamika i emocje są również w centrum pisania piosenek, nawet gdy oddajemy się technice i ciężarowi ‘djentu’”. Brzmiało to wielce zachęcająco. I tylko czas oczekiwania dłużył się niemiłosiernie. Ostatecznie nowa płyta pt. „Cinder” ukazała się 18 kwietnia i… zawróciła mi w głowie. Bowiem zgodnie z nieporadnie przetłumaczonym tytułem tej płyty (cinder - rozżarzony węgielek, popiół, żar – przyp. RP) wywołuje nie tyle żar, co muzyczny ogień.
Bo to taki mocno ciężki i symfoniczny zarazem album. Bo to metalowa galopada połączona z niewinnym, prostym brzmieniem fortepianu i syntezatorów. Bo to album szybki niczym kolej bardzo dużych prędkości i romantycznie rozwlekły, kiedy trzeba podkreślić jakiś wątek refleksyjny. Bo to album, który powoduje, że z jednej strony chcemy nacisnąć przycisk „stop”, a z drugiej płynąc na fali swoistego błogostanu pragniemy więcej i więcej takich dźwięków. Bo to album ze wszech miar metalowy i ze wszech miar, rzec by można, piosenkowy, choć tych nie jest niestety za dużo.
Już początkowy, trzyczęściowy utwór „Jupiter” (część pierwsza – „Starless”, część druga – „To Bend a Comet” i część trzecia „Perihelion”) niczym kosmiczna rakieta wprowadza słuchacza w stan najwyżej gotowości do wysłuchania kolejnych akordów, które doskonale balansują na granicy brzmieniowej mocy i delikatnie grającego fortepianu. Całość z jednej strony jest niczym jakaś muzyczna kosmiczna podróż, a z drugiej wydaje się być bliska wokalizującym melodiom. To drugie uczucie potęgowane jest przez wokalizy skrywającego się pod pseudonimem Espera tria, w skład którego wchodzą Paige Phillips, Mathilda Riley i Lynsey Ward. Ich głosy wspaniale wpasowują się w ten kosmiczny utwór dodając muzycznej mocy dźwiękowej, delikatności i pewnego psychodeliczno-kosmicznego koloru.
Kolejny trzy utwory były znane przed ukazaniem się całego albumu jako single, które go zapowiadały i w pełni oddają one żywiołowość albumu. „P.L.O.N.K.”, „Mosaic Mind” i „The Devil’s Eyes” przesuwają granice progresywnego metalu w kierunku stylu, który czasami określa się mianem „cinematic rock”, a w tym wypadku należałoby powiedzieć „cinematic prog metal”. Mimo, że to kompozycje instrumentalne, to jednak tworzą dzięki pomieszaniu mocy i pędu z melodyjnością i delikatnością swoiste „muzyczne opowiadania” przepełnione całą masą emocji. I choć brakuje słów, to jednak czuje się jakąś opowieść, jakąś treść nadbudowaną nad linią muzyczną.
Na uwagę zasługuje też piąty w kolejności utwór pt. „Neon Rain”. Współpraca basu i perkusji oraz nieco synkopowe dźwięki syntezatorów napędzają to „muzyczne opowiadanie” o tym, co nas otacza, o spadających na nas niczym tytułowy neonowy deszcz różnego rodzaju szaleństwach, zachciankach, marzeniach i emocjach.
Ciekawostką jest utwór „Catalyst”. To jedyna pełnoprawna piosenka na tym albumie. Taka z wokalem. I w dodatku z nie byle jakimi artystami - Ross Jennings (Haken), Jørgen Munkeby (Shining, Jaga Jazzist, Ihsahn), Jon Pyres (Threads of Fate). Ta piosenka dobrze charakteryzuje muzyczny fenomen, z którym mamy do czynienia, jego kosmiczny wymiar i metalowo-psychodeliczny posmak – „(…) Wizja zawsze wydawała się tak wyraźna / Zanim zniknęła / Zamienię iskry w ogień / Krople w wodospad”. I dalej: „(…) Nagle światło / Zalewa mój umysł / Leci w stronę słońca / Żyj ponownie jako jedność”. To nie tylko fragmenty tekstu tej piosenki, pokuszę się o stwierdzenie, że to charakterystyka całej płyty: wizja, iskry, lot, światło, ogień, krople, życie. Między nimi rozpięta jest muzycznie ta produkcja.
Dwa ostatnie utwory „Apparent Horizon”, jak i „Natsukashii” to bardzo epicki dodatek do wcześniejszej żywiołowości. Środkowa część tego pierwszego to wspaniałe patetyczne syntezatory, które tworzą nastrój potęgi, odwagi i mocy. A utwór „Natsukashii” doskonale sprawuje się jako kompozycja wieńcząca płytę. Nieco spokojniejsza, dostojniejsza, z mocną ścianą dźwiękową klawiszy z dodatkiem końcowego wyciszenia nie tylko podsumowuje całość, ale też próbuje wyciszyć emocje, jakie z pewnością nagromadziły się przy słuchaniu wcześniejszych kompozycji. A wszystko, po raz kolejny, balansuje na granicy mocy i melodyjności.
Za nazwą Lux Terminus skrywa się trzech muzyków: Vikram Shankar (znany ze współpracy z Pain Of Salvation, Silent Skies i Redemption, a także jako autor muzyki do gier wideo, takich jak Space Marine II, Evil Dead: The Game i nadchodzącego Jurassic Park: Survival), perkusista Matthew Kerschner i basista Brian Craft. I teraz pozwolę sobie napisać pewną uwagę i to wielkimi literami: W NAGRANIACH NIE UCZESTNICZY ŻADEN GITARZYSTA, choć przy słuchaniu albumu niejednokrotnie może się tak wydawać.
Ściana mocy, siła pędu, cała gama syntezatorowych pasaży, instrumentalne miniopowieści, kosmiczno-psychodeliczny nastrój, instrumentalna maestria, dobrze wpasowana delikatność i melodyjność – to tyle słowem podsumowania. Czy wystarczy? Nie wiem. Ja dałem się wciągnąć, do Państwa należy reszta.