Patrząc na kilka debiutów z 2024 roku wydaje mi się, że obecnie trudno jest nagrać dobrą debiutancką płytę neoprogresywną. Mam tu oczywiście na myśli neoprogresywność w jej klasycznym pendragonowsko-IQ-jadisowsko-marillionowskim wydaniu. Jakkolwiek wyszła ta zbitka nazw zespołów, mam nadzieję, że zrozumieli Państwo o co chodzi. Myślę, że jest nas wielu, wielu tych, którzy oczywiście z uwagą słuchają albumów przełamujących bariery stylistyczne czy też tworzących nowe (czasami wręcz niewiarygodne) połączenia sposobów grania. Ale jak zdarzy się wydawnictwo w „starym” stylu, to sięgamy po nie z wyrazem sporego zadowolenia na twarzy i radości w sercu, czekając na pierwsze dźwięki z cyklu „stare, ale dobre”. Rozpisałem się… Wiem, ale jest ku temu przyczyna: debiutanckie wydawnictwo zespołu Something ELSE pt. „Hope”. To jest właśnie taki album. To jest właśnie to, na co czekają „neo-progerzy”.
Panowie Michel Renaud (wokal; dla przypomnienia: to aktualny wokalista i frontman popularnej w naszym kraju formacji Red Sand), Stephane Bergeron (gitary), Pierre Latulippe (perkusja), Paul Roberge (bas) i Martin Tremblay (klawisze) znają się od początku lat osiemdziesiątych i, jak sami o sobie mówią, są przyjaciółmi od zawsze i to przyjaciółmi, których łączy pasja do muzyki, a w szczególności do rocka progresywnego. Bardzo ważną informacją jest to, że wszyscy mieszkają w kanadyjskim „zagłębiu” rocka neoprogresywnego, czyli w Montrealu i wreszcie, po wielu latach grania i wielu zmianach składów, w 2014 roku podczas przyjęcia urodzinowego basisty zdecydowali… grać dalej.
I być może mogli Państwo ich spotkać na koncertach, bowiem niedługo po ponownym rozpoczęciu wspólnego grania panowie poświęcili się „pobocznemu” projektowi, który został nazwany „Childhood Friends” i jest hołdem dla zespołu Marillion z okresu Fisha. I chyba szło im dobrze, bowiem dwukrotnie byli supportem Marillionu podczas „Marillion Weekend” w Montrealu (29 maja br. będą nim po raz trzeci). Zainteresowanych odsyłam do różnorakich platform wideoklipowych. Można tam znaleźć fragmenty koncertów grupy w ramach wspomnianych Marillion Weekends.
Płyta „Hope” to jednak nie żaden hołd, ani żaden cover album. To debiutancki album w starym, dobrze znanym stylu. Ponad czterdzieści minut muzyki osadzonej w złotej erze rocka neoprogresywnego, lecz mającej swój indywidualny blask. Osiem utworów, z których każdy brzmi jak za starych czasów, a jednocześnie zawiera w sobie jakieś elementy czy to hardrockowe, czy to lekko bluesowe, czy też wreszcie z całą maestrią poruszające się po dobrze znanym aranżacyjnym neoprogresywnym morzu.
Już pierwsza kompozycja z płyty – tytułowa „Hope” - swoim powtarzającym się motywem gitarowym sprawia, że słuchacz czuje, że znalazł się we właściwym miejscu i czasie, że za chwilę usłyszy to, na co czekał – melodyjną, pełną gitarowego patosu i szczelnie wypełniających każdą możliwą lukę aranżacyjną klawiszy piosenkę.
Mimo lekko hardrockowego początku utwór „Here And Now” już po piętnastu sekundach wraca, dzięki marillionowsko brzmiącej gitarze, na dobrze znane tory. Indywidualności tej kompozycji nadaje zastosowanie tamburyna i choć gitara przypomina nieco płytę „Misplaced Childhood”, to jednak wokal wyzwala całość spod zwykłego naśladownictwa, zamieniając piosenkę w całkiem przyjemny, zagrany z rockowym pazurem, utwór.
„Too Late”… - cóż tutaj wpływu Marillionu nie da się nie zauważyć, przynajmniej na początku. Jednak później zespół prezentuje się zupełnie nie-marillionowsko. Całość ma swój wyraz i swoistą moc brzmieniową.
Począwszy od czwartej kompozycji („Burning Truth”) płyta coraz bardziej zbliża się do „wzorca” neprogresu, czyli płyty „Misplaced Childhood”. „Burning Truth” to niekończące się gitarowe solo i łagodne syntezatory. To płynąco-kołyszący utwór, który po prostu ujmuje słuchacza.
„Sing the News” z początkiem, w którym słychać orkiestrę dętą i z bardzo ciekawie zaaranżowanymi syntezatorami to wspaniały utwór koncertowy. Chyba zdałby egzamin na każdym koncercie, wciągając uczestników swoją żywiołowością.
Trzy ostatnie kompozycje z tej płyty są jednocześnie, moim zdaniem, jej najlepszymi, z punktu widzenia fana klasycznych brzmień neoprogresywnych, elementami. „Home” miesza „starą” melodyjność z „młodą” muzyczną zapalczywością. „Still Missing” przyśpiesza i brzmi jakby był żywcem wyjęty z jakiegoś koncertu, balansując pomiędzy rockiem, a fortepianowymi pasażami. A wszystko w otoczce wokalnej „wczesnego Barretta”, nie zapominając przy tym o obowiązkowym patetycznym solo gitary w piątej minucie. Wreszcie „Better Days” – najdłuższa, prawie dziesięciominutowa, kompozycja z płyty to jej opus magnum. To zarazem balsam dla neoprogresywnej duszy. Wszystko jest tak, jak ma być. Wszystko brzmi tak, jak u klasyków gatunku…
Trudno jest, jak mi się w dalszym ciągu po przesłuchaniu tego krążka wydaje, nagrać debiutancką płytę neoprogresywną i to w dodatku płytę osadzoną na klasycznych dźwiękach tego stylu. Ale… czasami się to udaje. Tak jest w tym przypadku. Something ELSE mimo zapatrzenia w muzykę wczesnego Marillionu potrafili wyzwolić się z tego zauroczenia i przeobrazić fascynację, głównie płytą „Miscplaced Childhood” w nową, osobistą jakość. Udało się na tej płycie tak poprzekładać te neoprogresywne klocki, że otrzymaliśmy album, który może się podobać. Nie wyważa on żadnych drzwi, nie tworzy awangardowych i czasami nie do końca zrozumiałych jakości, ale po prostu dostarcza wielu miłych muzycznych wrażeń, a przecież często tylko o to i aż o to chodzi.