Robert Reed kontynuuje swój płytowy cykl pt. „Sanctuary”. W kwietniu br. do naszych rąk trafiła czwarta odsłona tej serii. Trzeba było na nią czekać dość długo, bo równo siedem lat. Nie powiem, ucieszyłem się i to bardzo, bo wypełniająca album „Sanctuary IV” muzyka jest jak powiew świeżego powietrza. Wszystko jest tutaj na właściwym miejscu: efektowne melodie, wciągający klimat, radosne linie fletu, finezyjne popisy gitarowe Roberta Reeda, malowane z rozmachem syntezatorowe tła, wszystko to napędzane potężnymi bębnami. Słuchanie tych dźwięków to prawdziwa przyjemność. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
Nie zmieniło się też nic, jeżeli chodzi o stylistykę. Ten album to już kolejny, oczywisty i jednoznaczny hołd dla muzyki Mike’a Oldfielda.
Tradycji stało się też zadość, jeżeli chodzi o rozmiar utworów wypełniających to wydawnictwo. Podobnie jak na poprzednich częściach cyklu w programie albumu znajdują się zasadniczo dwie długie, dwudziestominutowe kompozycje. W odróżnieniu jednak od poprzednich albumów obie mają właściwie tytuły, a nie tylko wyraz „Sanctuary” wraz z kolejną rzymską liczbą w podtytule. Pierwsza nazywa się „The Eternal Search”, a druga – „Truth”. Jest jeszcze jedna drobna zmiana: do dwóch suit Reed dołożył tym razem jeszcze miniaturkę – trwający ledwie dwie minuty temat zatytułowany… „Sanctuary”. Bez liczby porządkowej w tytule.
Album został współprodukowany przez Roberta Reeda oraz, niegdyś współpracownika Mke’a Oldfielda, Toma Newmana, który pojawia się na chwilę na tym albumie grając na bodhranie. Ponadto na perkusji gra Simon Phillips, a Les Penning (także mający w swoim życiorysie bliską współpracę z Oldfieldem) pojawia się tu i ówdzie ze swoimi recorderami.
Tradycyjnie do wydawnictwa dołożono dysk DVD, który zawiera dźwięk w systemie Dolby Digital, a także DTS 5.1 Surround. Zawarto na nim również kilka filmów promocyjnych i obszerny występ fortepianowy „Sanctuary IV”.
Zawsze lubiłem słuchać wszystkich, bez wyjątku, części cyklu „Sanctuary”. Ogromnie cenię Reeda jako kompozytora, muzyka i autora muzycznych pomysłów, które z reguły trafiają mi do serca. I za każdym razem, gdy tylko pojawia się kolejny album w serii „Sanctuary”, słucham go długimi godzinami. Tak też było przez kilka ostatnich dni z omawianą dziś przeze mnie „czwórką”. Ale w pewnym momencie naszła mnie pewna refleksja. W mojej głowie pojawiło się takie oto pytanie: kiedy ostatni raz sięgnąłem po płyty „Sanctuary III”, „Sanctuary II” i „Sanctuary”?... Wydaje mi się, że było to w chwilach ukazywania się kolejnych części tego cyklu. A potem już jakoś nie za bardzo ciągnęło mnie do tych wydawnictw. Nie inaczej było i tym razem: przyznaję się do siedmioletniej przerwy w słuchaniu tego cyklu. Ale najwidoczniej nie odczuwałem takiej potrzeby. Dlatego po zakończeniu pisania tej recenzji nastawię niniejszą płytę raz jeszcze, by po raz kolejny doświadczyć przyjemnych chwil w słuchaniu tych czarownych dźwięków. Bo myślę że, kto wie, być może o serii „Sanctuary” znów zapomnę na długie lata? Ale wiem też, że prawdopodobnie potem, gdy tylko ukaże się na rynku, pewnie znowu zachwycę się „piątką” i, tak jak teraz „czwórki”, będę jej słuchać z niekłamaną radością.…