Niestety nie udało mi się (mam nadzieję, że tylko tym razem) rozpocząć słuchania nowego albumu grupy Tribe3 „Life Among Strangers” w tej samej chwili, co trzej panowie siedzący w studio w dniu 17 stycznia tego roku o godzinie 19.19. Takie zdjęcie zostało umieszczone na tzw. wkładce do płyty. Na zdjęciu widać uśmiechy i zadowolenie. I trzeba przyznać, że mogą mieć powody, by cieszyć się z wydanego niedawno albumu.
Zanim jednak o samej muzyce, muszę wspomnieć, że „Life Among Strangers” jest drugim wydawnictwem zespołu kiedyś znanego pod nazwą EleKtriK. Zmiana nazwy, zmiana składu i rozpoczęcie nowego rozdziału w działalności zostały spowodowane przez Covid, śpiewającego perkusistę i wcześniejsze prace nad debiutancką płytą.
O Covidzie pisać chyba nie trzeba. Wiele projektów muzycznych, wiele zespołów przez pandemię zaprzestało działalności lub po prostu zniknęło. Nieco bardziej ciekawie ma się sprawa ze „śpiewającym perkusistą”. Jon Kinsey – bo o niego chodzi - dołączył do duetu Chris Jones (gitary) - Steve ‘Yip’ Hughes (bas, klawisze) w trakcie przygotowywania materiału na pierwszą płytę zespołu EleKtriK, która najprawdopodobniej miała być płytą instrumentalną. I dobrze się stało, że zespół dostosował posiadane utwory instrumentalne do tekstów i sposobu śpiewania Jona, bowiem w efekcie, w 2023 roku, ukazała się debiutancka płyta pod tytułem „Tribe3”. I była to dobra płyta. Sześć utworów pełnych gitar i klawiszy i, co ważniejsze, dowodzących dojrzałości kompozycyjnej zespołu. I co naprawdę ucieszyło piszącego te słowa – są to utwory, jakie lubi każdy progresywny słuchacz: nie krótsze niż dziewięć minut. A wiadomo nic nie zaostrza apetytu jak udany debiut. I nie ma chyba nic bardziej stresującego dla twórcy niż nagranie drugiego albumu.
Nowe wydawnictwo Tribe3 rozpoczyna czteroczęściowa suita „Voyager”. A podróż samotnego podróżnika („Part One: The Lonely Traveller”) rozpoczyna syntezatorowe intro, które w delikatny sposób ustępuje miejsca cicho brzmiącemu wyznaniu: „(…) Drifting, transmitting, naked in the cold / In the dark, silent in the dee / Sun so bright is far behind me”. Smutny los podróżnika podkreśla fortepian i wtapiający się w linię muzyczną wokal. Wrażenie smutku pogłębiają pojawiające się pojedyncze dźwięki gitary. Ta skarga-wyznanie wybrzmiewa, przeobrażając się w instrumentalną część drugą („Part Two: The Depth and The Wander”) i w chwilę później niesiona dźwiękami zdecydowanych klawiszy wkracza w część trzecią („Part Three: Surfing the Maelstrom”). Ten fragment to wspaniały popis współpracy gitary i syntezatorów. Utwór kończy się („Part Four: A Lonely Reprise”) wyciszającą grą fortepianu i jakby schowanym, stopniowo milknącym, wokalem. A losy podróżnika? „(…) I journey on to the edge of the unknown / New horizons, I stake my claim on you”.
Jeżeli „Voyager” to nieco bajkowa opowieść o losach samotnego podróżnika, to kolejny utwór – „Falls Like Rain” – dotyczy spraw teraźniejszych, codziennych. „(…) Politically, economist, a strategist / Just trading over their gold / Or terrorising underlings, threatening a / family creed” – i jak zawsze pozostaje kwestia czy ja, indywidualny człowiek, mam wpływ na losy świata wokół mnie. Muzycznie otrzymujemy zgrabną piosenkę z ciekawą linią melodyczną, a na uwagę zasługują doskonale zaaranżowane syntezatory.
„Last Encore” – kolejny utwór z płyty jest zaaranżowany w sposób podobny do poprzedniej kompozycji, choć (chciałoby się powiedzieć) spełnia w najwyższym stopniu zachcianki najwybredniejszego fana muzyki neoprogresywnej. Mamy tu nośne pasaże klawiszy, zmiany tempa i wciągający wokal nawołujący do nieporzucania miłości: „(…) Don’t fade away / Our love will bind us ‘til the end”.
Krótki, raptem dwuminutowy, utwór „Requiem For A Friend” to instrumentalna kompozycja łącząca niebiańską muzykę z orkiestracją stylizowaną na dawne śpiewy kościelne, które słyszane są w tle i stanowią, niczym chóry anielskie, bardzo ładne dopełnienie dla głównej, syntezatorowej, linii melodycznej.
Już pierwsza linijka tekstu tytułowego utworu „Life Amongst Strangers” wskazuje na jej główny temat: „(…) Billions of people alive in the world – can’t see them, don’t know them”. Jest to zarazem druga, obok rozpoczynającego płytę utworu „Voyager”, najdłuższa kompozycja na płycie. Prawie trzynastominutowy utwór rozpoczyna się co prawda lekko, spokojnie i niewinnie, ale zaraz ten pozorny spokój jest przełamany przez gitarowo-klawiszową ścianę dźwięków z kontrapunktującym je (gdzieś w drugiej minucie) pochodem basowym i pojedynczymi akordami gitary, na tle których Jon diagnozuje sytuację współczesnego człowieka: „(…) We’re little fish in a big big pool / Scurry round – busy bees”; „(…) We live our lives amongst strangers / Seas of faces that I can’t see”. Aranżacyjnie, mimo głębokiej wagi treściowej tekstu, otrzymujemy w sumie lekką i melodyjną piosenkę, w której warto zwrócić uwagę na wspomnianą akordowo brzmiącą gitarę przywołującą gitarowe kompozycje z wczesnych lat osiemdziesiątych. Dodatkowo wprowadzenie chórków dośpiewywujących kolejne linijki tekstu brzmi niczym w antycznych greckich dramatach. I tam i tutaj ich śpiew pogłębia jeszcze uczucie niezrozumienia i paradoksalności ludzkiej egzystencji.
Pewną niespodziankę przynosi ósma minuta utworu. Jest nią improwizująca gitara, jakby przecząca dotychczasowej raczej zgrabnej piosenkowej aranżacji i będąca zarazem wstępem do następnej części tej suitowej kompozycji – urokliwego „podsumowania” tej opowieści o człowieku i jego doli: „(…) Life is varied with oh so many behind closed doors”. I chociaż pewnie wszyscy chcielibyśmy znaleźć odpowiedź na odwieczne pytanie ludzkości – „jaki to wszystko ma sens?”, to piosenka pozostawia nas z pewnym, jakże ludzkim, niedopowiedzeniem: „(…) My silent soul wonders why amongst so many people I feel – so alone”.
Tę opowieść-diagnozę o sytuacji człowieka w świecie kończy bogate aranżacyjnie, do pewnego stopnia przypominające wcześniejsze utwory zespołu Marillion, pełne gitarowo-klawiszowej mocy, swoiste outro. I tylko w pamięci pozostają słowa: „(…) We live our lives amongst strangers / Seas of faces that I can’t see”.
Przedostatni utwór z płyty, „The Front Line”, to historia żołnierza, który stoi przed dylematem: czy chronić swoje życie, czy walczyć wiedząc, że można je stracić? Jak można muzycznie poprowadzić taką opowieść? Delikatnie… Z kołyszącą solową gitarą, klawiszami snującymi się na drugim planie, perkusją wybijającą zdecydowany i delikatny zarazem rytm. Cały utwór to bardzo ładna neoprogresywna kompozycja zawierająca wszystkie ulubione przez fanów gatunku elementy. Nie ma tu gorszego czy też słabszego momentu, a pojawiające się w siódmej minucie solo syntezatorów ze swym lekko marszowym rytmem zdecydowanie jest najlepszym fragmentem całej kompozycji.
Koniec płyty to utwór „Evening Tide”. Kołyszące klawisze, delikatne solo gitary, przyciszony głos wokalisty – tak rozpoczyna się ta kompozycja. Wszystkie te elementy w następnych trzynastu minutach narastają i ewoluują, idąc w stronę zdecydowanej i delikatnej zarazem suitowo brzmiącej kompozycji. Mimo pozornie wolnego rytmu i bardzo starannego wokalu całość płynie zachęcając do słuchania delikatnym brzmieniem klawiszy z jednej strony, tym nieco satynowym wokalem i jakąś taką niespieszną atmosferą. To dobry utwór na koniec płyty pokazujący z jednej strony umiejętności instrumentalne poszczególnych członków grupy (np. improwizacyjny fragment pojawiający się tak mniej więcej w ósmej minucie), a z drugiej - utrzymujący podniosłą atmosferę całości.
Podsumowanie? Tribe3 – „Life Among Strangers” - warto zapisać sobie nazwę zespołu i tytuł płyty, bowiem jest to jedno z lepszych wydawnictw muzycznych początku roku. Oczywiście dużo się jeszcze może zdarzyć, ale warto pamiętać o tej płycie i często ją odtwarzać. I jeżeli „krótsze” piosenki z płyty można jakoś porównać do wcześniejszych kompozycji zespołu Marillion, to te dłuższe, bez trzech zdań, definiują indywidualność zespołu. Zawierają wszystko to, co lubi każdy fan rocka progresywnego, a jednocześnie pokazują klasę aranżacyjno-wokalną zespołu.
I już na koniec muszę przyznać, że choć niezbyt często zdarzają się śpiewający perkusiści, to Jon Kinsey prezentuje się wspaniale. I w przeciwieństwie do wokalisty przywołanego tu zespołu Marillion nie ma ściśniętego gardła w wyższych tonacjach. Ach…, i mała prośba do panów ze zdjęcia z wkładki do płyty: można przełożyć nogi na drugą stronę…