Nie ma chyba zespołu bardziej nadającego się do tworzenia albumów dwupłytowych aniżeli KariBow. Na swoim muzycznym koncie mają czternaście płyt, z czego pięć to właśnie wydawnictwa dwupłytowe („Man Of Rust” (2011), „Holophinium” (2016), „Monumento” (2018), „Age Of Amber” (2021) i „A Tribal Treat” (2022)), a na pozostałych zawsze mamy ponad sześćdziesiąt minut muzyki, co absolutnie pozwala zaliczyć je do zbioru płyt o ponadprzeciętnej długości.
Główną postacią tego niemieckiego zespołu jest multiinstrumentalista Oliver Rüsing, który gra niemal na wszystkich instrumentach posiadających klawisze oraz na gitarach. Jest ponadto wokalistą grupy. Obok niego na płycie pojawiają się: holenderska wokalistka Monique van der Kolk (Maybe Violet, która już wcześniej współpracowała przy płytach KariBow), Andy Tillison (The Tangent, klawisze), Philipp Dauenhaue (gitary), Ian Crichton (Saga, Six By Six, gitary), Charlie Bramald (Ghost Of The Machine, wokal), bratanek Micka Jaggera - John Jagger (zespół Javiera Vargasa) i inni. A całość to ponad sto dziesięć minut absolutnie porywającej muzyki.
Warty wyjaśnienia jest jeszcze fakt, że co prawda płyta została zrealizowana w roku 2024, ale dopiero teraz jest dostępna dla słuchaczy. I sam tytuł brzmi zachęcająco: „PanTerrania”. Pewnie od razu przyszło Państwu do głowy skojarzenie z płytą IQ „Subterranea”, lecz proszę nie doszukiwać się tu żądnych związków muzycznych. Jedynym związkiem, jaki tu jest, to zagadnienie Ziemi jako planety, jako ojczyzny ludzi, którzy spędzają na niej całe swoje krótkie życie. Od razu należy zaznaczyć, że album jest wydawnictwem, jak to się mówi, koncepcyjnym. Każda z płyt ma swój odrębny tytuł: płyta pierwsza - „Worlds Of Illusion”, płyta druga - „The Last Illusian”. Na pierwszym krążku wszystkie partie wokalne wykonuje Oliver Rüsing, natomiast na drugim pojawiają się zaproszeni wokaliści.
Światy iluzji; światy w których przyszło żyć człowiekowi; światy, które nie są prawdziwe i tylko wydają się nimi być; światy, w których my nie jesteśmy prawdziwi, a tylko udajemy, że tak jest – wydaje się, że tak należy odczytać przesłanie płynące z pierwszej płyty albumu „PanTerrania”. Po dwuipółminutowym instrumentalnym wstępie, który wprowadza atmosferę niesamowitości oraz rzuca urok dźwięków zaczerpniętych z muzyki Dalekiego Wschodu (przez użycie niesamowitego instrumentu – yangoinu) kolejne piosenki opowiadają o iluzjach, jakie nas otaczają, jakie sami stwarzamy, jakimi sami się otaczamy.
„(…) Niezależnie od tego, w jaką historię chcą, abyś uwierzył, żadne tajemnicze anioły stróże nie ukoją twojego żalu” – w cokolwiek byś nie wierzył, o czymkolwiek był przekonany zawsze może to okazać się… iluzją. Do odnalezienia siebie w tym gąszczu pułapek jest tylko jedna droga – „Simplify Yourself” (dosłownie: „uprość się”, jest to zarazem tytuł utworu – przyp. RP). Takie rozwiązanie proponuje autor piosenki w utworze pierwszym. I niemal natychmiast pojawia się następna iluzja – bogowie.
„(…) Zmieniasz wszystko, zmieniłeś świat / Ale dróg świata nigdy nie zmienisz / Jesteś opowieścią, tworzysz historię / Ale rzeka zmian uderza w ciebie nieustannie” – tak zaczyna się kolejny utwór. A wystarczy by – „(…) Rozejrzyj się dookoła, czas na Zadziwienie! / Lepiej o tym pomyśl. To cię wciąga! / (…) Otwórz się na prawdziwą akceptację! / Popatrz na swe wnętrze, czas to poczuć”. A wystarczy zwykła akceptacja tego, co dookoła, choć nie taka zwykła… Twórcza akceptacja! Bo przecież trzeba pamiętać o jednym: „(…) Teraz jesteśmy tym, kim jesteśmy / Jesteśmy po prostu zwykłymi bogami”. „Ordinary Gods” to ponad dziesięć minut opowieści o tym, że tak naprawdę to wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Nie ma bogów, to my jesteśmy bogami dla siebie, bo to my wydajemy wyroki, osądzamy, kochamy i nienawidzimy.
Ta podróż przez nasze iluzyjne światy trwa. „(…) Jeszcze raz, tylko jedno wspomnienie, o tym, co ma sens i co będzie? / Moje marzenia będą czekać cierpliwie w kolejce. / Koniec ze strachem i bólem, koniec z wzlotami i upadkami!” – pozostaje jeszcze iluzja spełnionych i niespełnionych marzeń. „Tangram” – to z jednej strony tylko tytuł utworu (sic!), a z drugiej - to dobrze znana chińska układanka, w której z rozciętego kwadratu trzeba na nowo złożyć całość. Tak jak na nowo niejednokrotnie trzeba poskładać wszystko to, o czym marzymy.
Dlaczego jesteśmy tak różni, tak niejednolici w swych marzeniach, przekonaniach i działaniach? Może to „wina” genów? Może dlatego możemy się usprawiedliwiać: to nie moja wina – to wina genów. „Genes From Another World” – to kolejna rozprawa ze światami iluzji.
Czy jest jakaś recepta na „rozprawienie się” z iluzjami? – „(…) Próbuję znaleźć równowagę, by czuć się dobrze / Ale może to nie to, ale może to nie tak / Wszystkie te oznaki życia! / Czy będą mnie wzmacniać? Czy będą pomagać, gdy poczuję, że (tu – przyp. RP) nie pasuję”. Czy próba zachowania dystansu do wszystkiego, do wszystkich, jest rozwiązaniem…? Czy spoglądanie na wszystko z jakiejś oddali, bezpiecznej przystani niezaangażowania jest rozwiązaniem? Czy „Behing My Eyes” (tytuł utworu) to dobry wybór, czy to, co z głowy, to jednocześnie to, co z serca?
Można przecież także tworzyć nowe iluzje. Multiplikować je, klonować. Do wyboru, do koloru – jak mówi powiedzenie. „(…) Pod flagą innego świata / Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby przeżyć” – i tylko pozostaje pytanie czy ucieczka w światy iluzji jest jakimś wyjściem? Proszę posłuchać o tym przy okazji kompozycji „In The Fragments”.
A kwestia straty kogoś bliskiego i ucieczka przed żalem, bólem i opuszczeniem? „(…) Moje zmysły są wypełnione tobą, / I jestem pewien, że to wiesz / (…) Moje ramiona nie mogą cię powstrzymać”; „(…) Wróciłaś do mojej głowy w ten samotny dzień / Wróciłaś mi do głowy, żeby mi przypomnieć, / O czymś, co powiedziałaś, wstępując do nieba”. Jaki świat trzeba stworzyć, by przetrwać stratę? Może trzeba „stworzyć” niebo? „Heaven” – to kolejna kompozycja z płyty numer 1 tego wydawnictwa.
Czy sen i śnienie mogą być iluzją? A może to także „świat”, który tworzymy w jakimś sobie znanym celu? Ucieczka, zmiana, powrót do zapomnianych miejsc, cokolwiek… Może, aby odciąć się od tego co niewygodne, złe, nieprzyjemne, wystarczy zapaść w sen… „(…) Trzy, dwa, jeden śpij lub uciekaj! / Jesteś sam, Wszyscy odeszli / (…) Trzy, dwa, jeden wszystko albo nic / Śpij albo uciekaj, wszystko albo nic” – tak kończy się utwór „Albedo” i tak kończy się pierwsza z dwóch płyt, jakie zawiera ten album.
Druga płyta to, w zasadzie, jedna, ponad pięćdziesięciominutowa „suita” podzielona na dziesięć części. Pozwoliłem sobie ująć słowo „suita” w cudzysłów, bowiem „The Last Illusian” – taki jest bowiem jej tytuł - należy raczej potraktować nie jako tytuł, a raczej jako kierunek, myśl przewodnią, która towarzyszy poszczególnym utworom. Bo każda z części tej „suity” może być z powodzeniem osobną piosenką nie mającą zawiązku z pozostałymi oprócz… bycia częścią większej całości, niczym kolejny odcinek luźno powiązanego serialu.
Czego potrzeba do postawienia „pierwszego kroku”? Pierwszego kroku dającego szansę utkania z marzeń i snów nowego świata. Takie pytanie stawia pierwsza część suity „The Last Illusian” pt. „One Touch”: „(…) Spędzam cały dzień czekając na coś nieznanego / Nie ma ani jednej ważnej rzeczy, ani jednej rzeczy w moim życiu / (…) Utknąłem w labiryncie, śnię, kończy mi się czas”. A odpowiedź jest, wydaje się, prosta: „(…) Jedno słowo, jedna iskra, jeden dotyk”. Bo bez tego każdy jest jak: „(…) Obcy, który nie ma dokąd pójść!”.
Takim pytaniem rozpoczyna się suita i próba odpowiedzi na nie jest w pewnym sensie owym przewodnim tematem, wokół którego krążą poszczególne części. Jest ich w sumie dziesięć, a całość trwa ponad pięćdziesiąt minut.
I gdy już zada się pytanie, nadchodzi chwila refleksji. W suicie tę rolę pełni część druga – instrumentalny utwór pt. „Blossom Black”.
„The Leak” – część trzecia - to kontynuacja historii o szukaniu (choć raczej właściwszym słowem byłoby słowo: kreowaniu) świata dla siebie, świata dla jednostki, jaką jest każdy człowiek. Gdy bowiem okazuje się, że „(…) znalazłeś miejsce, znalazłeś bezpieczne miejsce / Miejsce gdzieś daleko, z dala od zamętu”, to okazuje się, że to miejsce to nie świat wymarzony i wytęskniony. To, mimo, że zrobiło się wszystko, by zamknąć się w takim świecie wszelkiej szczęśliwości i włożyło cała swój trud, „(…) pokładasz całe swoje zaufanie w sobie, ale nie ma żadnych „ja”, żadnych światów, jest tylko jeden”. Ten jeden, jedyny świat, w którym rozgrywa się cała nasza teraźniejszość.
Część piąta, „Cinderella”, to pytanie: a co z innymi, a co z ludźmi, których spotykamy na naszej drodze przez ten jeden, jedyny świat? „(…) Nigdy nie chciałem innych i nadal nie chcę, żeby pozostali, / Pozostali w mojej duszy i w moim sercu, / Pozostali w moim umyśle, w bólu, pozostali w bólu”. I pewnie taka samotnicza postawa byłaby „najlepsza, najmniej kosztowa z punktu widzenia emocji”, ale (jak to w życiu) pojawia się bajkowy Kopciuszek, który „(…) przyszedł, by spalić mój świat. / Chcę być miłością, chciałem wszystkiego / (…) Chciałem tylko, żebyś zobaczył / że to jedyna magia i zastanawiam się / Jak się do tego doszło, jak doszło”.
Czy tak się nie zdarza? Oj zdarza, zdarza, sami Państwo wiedzą, sami Państwo tego na pewno doświadczyli. Bo przecież „do zakochania jeden krok”… i w takim momencie pojawia się problem upływu czasu. W przypadku prezentowanej płyty opis czasu i jego destrukcyjnego wpływu na los, życie, emocje i marzenia zawarty jest w części piątej pt. „Time” – „(…) Niech czas zatrzyma się dla mnie na chwilę! / Niech czas zatrzyma się na chwilę, na chwilę”. Niestety odpowiedź na zagadnienie upływu czasu jest, jak dotąd, jedna i ta sama – nie da się zatrzymać czasu, a jedynie dostrzec, że „(…) Czas, czas wycieka mi przez palce”.
Dlaczego w tej opowieści nie oddać głównej roli „spersonifikowanej iluzji” Niech Iluzja (przez duże „I”) sama opowie o tym, co proponuje. Część szósta, „Illusian”, to właśnie opowieść Iluzji o tym, co ofiarowuje tym, którzy chcą się w niej pławić lub choćby tylko pozostać na chwilę. „(…) Musisz się zmienić, bo ja zmienię twój świat” – to motyw przewodni kuszenia. Wystarczy, że zapragniesz, a ja wszystko zmienię – to główna teza tego kuszenia. Tylko trzeba trzymać się iluzji (tym razem przez małe „i”).
I tylko ta „drobnostka” w postaci mijającego życia… Czas i życie to temat przewodni części siódmej – „A Little While”.
Nieco przewrotnie brzmi tytuł części ósmej. „Cupid Calling” to wcale nie jakaś banalna „miłosna piosenka”. To wcale nie jest jakaś kolejna opowieść o mniej lub bardziej wzniosłych uczuciach. To raczej wołanie o samokrytykę, o właściwą ocenę siebie i swego miejsca w świecie – „(…) To, czego chcesz, nie jest tym, kim jesteś / nawet to, co czujesz, nie jest wystarczające. / To, co myślisz, nie jest tym, co robisz”. Bo zamiast wołania Kupidyna, jak w tłumaczeniu brzmi tytuł tego utworu, mamy wizję świata, który „(…) uwielbia autonomię i maksymalizację zysku, doskonałe piękno i wieczną młodość”.
„Lords Of The Big Shame” – to przedostatnia i najdłuższa część suity. Jest to zarazem najbardziej „treściowy” element tej złożonej kompozycji. Kim są „Bogowie Wielkiego Wstydu” lub, jak kto woli, wielkiej hańby, wielkiej niedoskonałości? Czyż odpowiedź nie jest oczywista? – „(…) Jesteśmy Bogami wielkiego wstydu! / Udającymi niewinność”. I jedyną drogą do pozbycia się tego miana jest - „(…) Nie świętuj ignorancji w tym spokojnym dniu / Czas zmierzyć się z rzeczywistością”.
Dziesiąta, ostatnia część (pt. „Nothing Shall Remain”) nie przynosi żadnego optymistycznego zakończenia. „(…) I nic nie pozostanie oprócz wielkiego wstydu” – konsekwencja zaiste depresyjna. Czyż zatem jesteśmy na końcu drogi pt. „człowieczeństwo”? Czy nie ma szans dla ludzkości? Czy nie ma żadnej optymistycznej wersji nas samych? Cóż… od tego chyba jest wszelka postać sztuki i artyzmu, by dźwiękiem, aranżacją, głosem, obrazem czy gestem „zmusić” nas do zastanowienia, do chwilowego zwolnienia i momentu kontemplacji.
Nie zdążyłem jeszcze napisać nic o muzyce. Dlaczego? Dlatego, że w przypadku albumów koncepcyjnych, a w dodatku takich, które opowiadają historię na dwóch krążkach mieszczących (jak w tym wypadku) ponad sto dziesięć minut muzyki, trzeba zagłębić się w przedstawiony świat. Trzeba dobrze poznać przesłanie autora, by w pełni rozkoszować się połączeniem muzyki i słów. Oczywiście można „podrygiwać” w rytm muzyki, a słowa traktować jako dodatkowy instrument, ale w ten sposób traci się najważniejszą wartość, jaką wnoszą albumy koncepcyjne – prezentowaną wizję, prezentowany świat, świat przedstawiony wynikający z połączenia treści (niosących znaczenia) oraz muzyki.
Muzycznie mamy do czynienia z bardzo energetycznym, wręcz emanującym energią, albumem. Nie brakuje tu wspaniałych części solowych i instrumentalnych. Mamy duety wokalne, mamy muzyczne wstawki w stylu root reggae, mamy smoothjazzowe wątki przypominające dokonania Stinga z płyty „Nothing Like The Sun”. Nie mamy tu, mimo powagi treści, smutnych i rzewnych ballad o „utraconej nadziei”. Na uwagę zasługują ciekawie zastosowane wokalizy i refrenowe powtórzenia, które stanowią czasami melodyjną treść potęgującą dramatyczność wyśpiewywanych tekstów. Autor płyty, Oliver Rüsing, ma zdolność do tworzenia długich, lecz w żadnym momencie nie nudnych wydawnictw. Jak dotychczas żadna z płyt wydanych pod szyldem KariBow nie była zła. „PanTerrania” – piętnasta w kolejności i piąta dwupłytowa nie tylko nie jest zła, jest bardzo dobrze skomponowana i zagrana. Jest kompleksowa, o ile takie określenie można zastosować do albumu muzycznego. Nie brakuje tu żadnego dźwięku, a całość jest po prostu „dokończona” muzycznie. Ponad sto dziesięć minut nie nuży, a wręcz przeciwnie - wciąga i nie pozwala odejść od odtwarzacza. Tylko proszę dać jej szansę.
Niestety to wydawnictwo nie jest, zgodnie z wolą autora, dostępne na żadnych platformach streamingowych. Wcześniejszych wydawnictw KariBow można posłuchać na bandcampie zespołu. Ponadto album zawiera następującą notatkę: „Support AI free art & music”.