Czym jest kamień? Skałą, grudką zastygłej lawy, kosmicznym odpadkiem świadczącym o jakiejś gwiezdnej katastrofie, ziemskim budulcem… Czym jest kamień w sensie metaforycznym? Fundamentem, opoką, przejawem mocy i siły, bronią, wyrazem twardej woli… Czy tak zwyczajny element naszego otoczenia może stać się symbolem trwałego, mocnego i wiecznego trwania, które zarazem oddziela nas od innych i może stać się pomocą, podporą dla innych? Czy może rozlać swą moc na tych, co są wokoło niczym morze nie zważające na otaczające je brzegi? Czy może stać się „płynnym kamieniem” jednoczącym w sobie moc i stałość, opiekuńczość i asertywność, powagę i wybaczenie? Czy jest gdzieś jakaś granica oddzielająca nas od innych, czy też jest początkiem, elementem, odcinkiem drogi do innych? To tylko kilka myśli jakie przychodzą do głowy podczas słuchania najnowszego projektu dwojga wielce utalentowanych artystów: Trude Eidtang (White Willow) oraz niemieckiego klawiszowca i kompozytora Andreasa Hacka (Frequency Drift).
„Liquid Stone” – to tytuł ich wspólnego dzieła, które właśnie się ukazało i zawiera osiem utworów balansujących na granicy intymności, szarości, oddzielenia i strachu przed osamotnieniem, ubierając te uczucia w zgrabne, zbliżone do progresywnych, elektroniczne aranżacje. Album oferuje interesującą fuzję melancholijnego folku, indie rocka i rocka progresywnego, wzbogaconą o ekspresyjny wokal Trude i nastrojową instrumentację Andreasa. Jest pełen beztrosko brzmiących piosenek, aranże których maskują nieco ich wcale nie beztroską treść. Można by powiedzieć, że pod płaszczykiem pozornie łatwych w odbiorze utworów kryje się „drugie dno”, które opowiada o niechętnie wspominanych stronach życia.
Słuchacz skupiony na muzycznej stronie tego wydawnictwa otrzymuje niesamowicie atmosferyczny album zbudowany nieco w stylu zespołu Returned To The Earth z tą jednak różnicą, że mamy tu do czynienia z żeńskim wokalem, który zadziwiająco zmienia się wraz z każdym kolejnym utworem. Jest tańcem, beztroską, szumem przygody, letnią radością. Jest też delikatnym przypomnieniem bólu i niepewności. W żadnym z utworów jednak nie razi, nie stara się zdominować całości brzmienia jakąś swoją indywidualnością. Mamy tu do czynienia z duetem wokalno-muzycznym na najwyższym poziomie. Syntezatorowa otoczka stworzona przez tak doświadczonego muzyka, jakim jest Andreas, nie tylko jest brzmieniowym tłem dla linii wokalnej, ale często współtworzy, niemal jak drugi wokal, poszczególne kompozycje, operując przy tym szeroką skalą emocji.
W dodatku mamy tu saksofon, który, jakby się mogło wydawać, jakoś nie przystaje do współczesnych brzmień syntezatorów, ale w rękach takiego muzyka jak Mark Arnold staje się potężną muzyczną „bronią”. Nie dzieli utworów, nie jest jakimś solowym instrumentem, ale wprowadza nutę spokoju, pewności i stałości. A współbrzmienie saksofonu i łkającego pojedynczymi dźwiękami fortepianu tworzy efekt wręcz niesamowity.
Gdy dodamy do tego gościnne występy takich muzyków, jak: Wolfgang Ostermann na perkusji, Michael Fischer na basie i Paul Sadler - odpowiedzialny za gitarowe solówki, to otrzymujemy płynnie integrująca się muzyczną całość doskonale łączącą się z muzyczną wizją duetu Eidtang-Hack. Powstaje z tego muzyka, w której współpraca jest postrzegana jako rozmowa, a nie rywalizacja. Powstaje płyta, która uwodzi elektroniczno-progresywną barwą i zmusza do nasycania się kolejnymi akordami.
Nie jestem w stanie wskazać Państwu, które z utworów są „lepsze”, a które „gorsze”. Być może na większą uwagę zasługują piosenki „Ocean Maker”, „Hiding in Plain Sight” czy „Age of Seven”? A może inne? Proszę dać się wciągnąć w muzyczny świat tego albumu, bo z jednej strony uwodzi on swoją nastrojowością, a z drugiej pozwala zwolnić, zatrzymać się i nieco podumać nad rzeczami prostymi, codziennymi i daje to, co najcenniejsze - chwilę oddechu i relaksu. I proszę sobie gdzieś zapisać nazwę tego nowego projektu – Whispers Of Granite, bo, kto wie, może za jakiś czas pojawi się kolejny album sygnowany tą nazwą? Ja szykuję sobie miejsce na półce, bo mam taką nadzieję.
