Ring Van Möbius - Firebrand

Artur Chachlowski

Fani klasycznych progresywno-rockowych klimatów opartych na analogowych instrumentach klawiszowych (przede wszystkim na soczystym i wszechobecnym brzmieniu organów Hammonda) będą z jednej strony rozczarowani, a z drugiej… zachwyceni.

Przypomijmy, Ring Van Möbius to progresywne trio (instrumenty klawiszowe, bas i perkusja), które od prawie 10 lat zachwyca słuchaczy swoją grą zanurzoną w gęstej sieci brzmień progresywnego rocka żywcem wyjętych z wczesnych lat 70. Muzyka Ring Van Möbius zainspirowana była zawsze takimi zespołami jak Van Der Graaf Generator, King Crimson i Emerson Lake & Palmer (szczególnie tym ostatnim zespołem). Czemu zatem mamy być równocześnie zachwyceni i rozczarowani? Otóż, 3 października nakładem Apollon Records ukazał się nowy album tego norweskiego zespołu i, jak się okazuje, jest to album „pośmiertny” czy, jak to woli, pożegnalny, gdyż trio Ring Van Möbius właśnie zakończyło swoją działalność. Ale w tej złej wiadomości kryje się też wiadomość dobra. A nawet bardzo dobra. Bo płyta „Firebrand” to nadzwyczaj udane zamknięcie działalności zespołu pełne energetycznych muzycznych dreszczy i bez wątpienia, a mówię to po wielokrotnym wysłuchaniu tego wydawnictwa, zdecydowanie najlepszy album w całym dorobku tych norweskich muzyków.

Jak się okazuje, Thor Erik Helgesen (śpiew, Spectral Modular Synthesis System, Hammond L100, Steinway grand piano, Fender Rhodes piano, Yamaha upright piano, Mellotron, Yamaha YC-20, tape flanging, tape-loops through Korg MS20), Dag Olav Husås (Tubular bells, timpani, chimes, drums, glockenspiel, gong, cymbals) i Håvard Rasmussen (ender Electric Bass VI, Roland Space Echo, Moog Ring Modulator, Geilo flathead screwdriver, cello bow) zanim zamknęli ten rozdział swojej muzycznej działalności, mieli w zanadrzu jeszcze jeden, ostatni album długogrający – lśniące, świeże i pełne życia zakończenie, wypełnione trzema długimi kompozycjami, które w efektowny sposób domyka ich wkład w rozwój współczesnej nordyckiej sceny progresywnej.

„Firebrand” rozpoczyna się… kilkudziesięciosekundowym intensywnym perkusyjnym solo dającym początek wspaniałemu, epicko brzmiącemu utworowi tytułowemu. Trwa on prawie dziesięć minut, z których każda jest głębokim ukłonem w stronę twórczości Keitha Emersona. „The Fever” to z kolei czternastominutowa kompozycja, w której, nie mam tu żadnych wątpliwości, zakochają się wszyscy sympatycy tria EL&P. Na deser otrzymujemy prawdziwe magnum opus – nie tylko tej płyty, ale i całego dorobku Ring Van Möbius - 25-minutową suitę „False Dawn”, którą nie sposób opisać inaczej niźli „najlepszą kompozycją Emerson Lake & Palmer, nigdy przez nich nie napisaną”… Wszystkie te trzy utwory zawierają wiele fragmentów pełnych kontrastujących ze sobą nastrojów, zmian tempa i rytmów oraz pozostawiają dużo czasu na rozwijanie riffów w ramach długich solówek, głównie klawiszowych, bo gitar na tej płycie się nie uświadczy. Finałowa suita, ba! cały album, to prawdziwa uczta dla uszu miłośników analogowych brzmień zapożyczonych czy, by być bardziej precyzyjnym, czerpiących inspirację ze złotej ery symfonicznego rocka.

„Chcieliśmy zakończyć naszą muzyczną podróż, brzmiąc na najwyższym poziomie, a jednocześnie dobrze się bawiąc i przynosząc mnóstwo radości słuchaczom” – powiedział w jednym z wywiadów Thor Erik Helgesen. Cóż mogę dodać? Udało się! I chociaż nigdy nie byłem bezkrytycznym fanem tzw. retro progu, to płyty „Firebrand” słucham z zapartym tchem. Już dawno nie słyszałem tak dobrze brzmiącej współczesnej płyty z doskonale wykonaną, mającą swoje korzenie jakby pół wieku temu muzyką. Wspaniały finał tej pięknej muzycznej przygody. Ring Van Möbius przechodzi do historii będąc w szczytowym punkcie swojej kariery. Trochę szkoda. Dlatego tym bardziej polecam z całego serca!

MLWZ album na 15-lecie 22 listopada 9. edycja Festiwalu Rocka Progresywnego w Legionowie