Flame Dream – Out In The Dark (re-release)

Artur Chachlowski

Kilkanaście miesięcy temu pisaliśmy o płytowym comebacku szwajcarskiej grupy Flame Dream w postaci bardzo udanego, wydanego po… 38 latach przerwy w działalności krążka zatytułowanego „Silent Transition”. Jak się okazuje, zespół poszedł za ciosem i niedawno wypuścił na rynek wznowienie oryginalnie wydanego w 1981r. albumu pt. „Out In The Dark”.

Dobrze mieć okazję przysłuchać się starszym nagraniom tego zespołu i przekonać się jak bardzo zafascynowany był on wówczas twórczością grupy Genesis. A główną przyczyną tego wszystkiego jest fakt, iż klawiszowiec Roland Ruckstuhl do cna zainspirowany jest grą Tony'ego Banksa

O ile utwór otwierający całość, „Full Moon”, zawiera utrzymany w wysokich rejestrach wokal zawieszony w stylu Jona Andersona, to już „Nocturnal Flight” (który jest naprawdę świetnym i niesamowicie melodyjnym utworem) skłania się bardziej ku wokalom zorientowanym na Petera Gabriela w połączeniu z pastelową muzyką Genesis. Z kolei w „Wintertime Nights” odrobinę pobrzmiewa wokalna nutka a’la Phil Collins. Niesamowite jak wokalista Peter Wolf potrafił zmieniać klimat i barwę swojego głosu. A paradoksalnie przecież, to właśnie strona wokalna wydaje się najsłabszym ogniwem brzmienia tego albumu. Co do reszty, może dosyć archaicznego, biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, brzmienia, właściwie to do niczego nie można się przyczepić. Bo, oprócz Banksowych partii klawiszowych w wykonaniu Rolanda Ruckstuhla, o których już wspomniałem, bardzo dobrą robotę robi sekcja rytmiczna: Pit Furrer (dr) – Urs Hochuli (bg). Warto podkreślić, że ta czwórka muzyków stanowi też trzon aktualnego składu zespołu (jedyną „nową” twarzą jest Alex Hutchings, który na najnowszej płycie zastąpił grającego na „Out In The Dark” Dale’a Hauskinsa).

Album może się podobać. Szczególnie przypadnie on do gustu fanom wczesnogenesisowskich brzmień. Utwory „Full Moon”, „Nocturnal Flight” i „Wintertime Nights” (w tym ostatnim pobrzmiewają echa „Robbery Assault And Battery”) to naprawdę niesamowicie udane progresywno-rockowe piosenki. Na osobną wzmiankę zasługuje prawie dziesięciominutowa kompozycja tytułowa. Tak sobie myślę, że jak ulał pasowałaby ona na płytę „Trespass” bądź „Nursery Cryme”… Ale oprócz tych ewidentnych genesisowskich nawiązań wychwycić można jeszcze zaskakującą instrumentalną wycieczkę w rejony Van Der Graaf Generator w postaci niezwykle intensywnego utworu „Kaleidoscope” wciśniętego pomiędzy dwie części suity „Strange Meeting”, w której wspaniale pobrzmiewają epickie (i melodyjne!) klawiszowe pasaże.

Najkrótszym i prawdopodobnie najbardziej trafnym podsumowaniem tego, z czym mamy do czynienia na tym krążku niech będzie stwierdzenie że „Out In he Dark” to ‘album Genesis circa AD 1970-1972, którego Genesis nigdy nie nagrał’. Wiem, że niekoniecznie można to uznać za komplement i pewnie nie wszyscy to za taki uznają, ale powiem szczerze, że po bardzo udanym zeszłorocznym powrocie, jestem niesamowicie uradowany, że teraz mam okazję na własne uszy przekonać się jak Flame Dream brzmiał 45 lat temu. I pewnie gdyby ta płyta wpadła w moje ręce w chwili swojej pierwotnej premiery, do dzisiaj uważałbym ją za „klasyka gatunku”. A tak odbieram ją jako „odkryty skarb”, który na całe szczęście objawia się teraz na nowo muzycznemu światu.

MLWZ album na 15-lecie 22 listopada 9. edycja Festiwalu Rocka Progresywnego w Legionowie