Sunday Goose, The – Where My Heart Lies

Artur Chachlowski

Przyznam szczerze, że w pierwszym odruchu kolor, w jakim utrzymana jest szata graficzna oraz całkowicie nie-progresywny image na okładce, a przede wszystkim nazwa formacji (Gęś na niedzielę) skutecznie odrzuciły mnie od tego albumu. Na szczęście tylko na jakiś czas. Poleżakował więc kilka miesięcy na mojej półce (ale i tak nic to w porównaniu z okresem, jaki materiał ten przeleżał się w szufladzie twórców – czytajcie tę historię dalej – przyp. AC), pokrył się nawet lekką warstewką kurzu, ale pewnego wieczoru, podczas robienia porządków, postanowiłem wyjąć z pudełka srebrny krążek i wsunąć go do szuflady odtwarzacza. No i powiem Wam, że dobrze zrobiłem. Po pierwsze, dlatego, że jednak nie zignorowałem tego wydawnictwa, a po drugie, że zacząłem słuchać go akurat wieczorową porą. Dźwięki, które dotarły do moich uszu zabrzmiały przepięknie. Szlachetnie, romantycznie, relaksacyjnie i jakoś tak niezwykle swojsko i znajomo.

Historia zespołu The Sunday Goose rozpoczęła się ponad piętnaście lat temu. Inicjatywa powstania tego holenderskiego zespołu wyszła od klawiszowca Brama van Rispa. Skontaktował się on z perkusistą Markiem Lambem (ex-Claw Boys Claw), notabene wielkim fanem rocka symfonicznego, i wspólnie z wokalistką Ly rozpoczęli proces twórczy. Wkrótce potem dołączył do nich gitarzysta Hans Gerritse (Nice Beaver, Paravane, King Eider).

Muzyka została nagrana w… 2010 roku w studiu Ruuda Rijnbeeka i Gerbena Klazingi (Knight Area). Na początku zespół nie był w pełni zadowolony z rezultatu. Pojawiły się nowe pomysły i co jakiś czas dodawano nowe utwory (główne instrumentalne, bo akurat Ly już nie było w studiu). Album po wielu perturbacjach został ukończony dopiero w 2014 roku. Przeciągające się prace wyczerpały jednak muzyków do tego stopnia, że nagrany materiał nie został wydany na płycie, a zespół się rozpadł. Przez jedenaście lat muzyka przeleżała w czeluściach szuflad albo, bo to chyba bardziej prawdopodobne we współczesnych czasach, w folderze na twardym dysku komputera.

Czas leczy rany i kilka miesięcy temu członkowie zespołu ponownie skrzyknęli się ze sobą. Podjęli decyzję, by ostatecznie wydać ten materiał na płycie. Uwierzcie mi: dobrze zrobili. Bo teraz my, słuchacze, zbieramy tego smakowite owoce.

Czego doświadczymy słuchając płyty zatytułowanej „Where My Heart Lies”? W największym myślowym skrócie powiem, żeby uszu nadstawili sympatycy grup Karnataka, Panic Room, The Reasoning i Mantra Vega. The Sunday Goose oferuje szlachetne, wycyzelowane i wypolerowane wręcz brzmienia klawiszy, delikatne dźwięki gitar i basu w połączeniu z krystalicznie czystym żeńskim wokalem. Już w otwierającym płytę utworze tytułowym wszystko to od razu zdradza, że na płycie wydarzy się coś wyjątkowego. Kompozycja ta w sposób obrazowy przedstawia podróż przez emocjonalny zamęt i poczucie oderwania od siebie, symbolizowane przez zatapianie się coraz głębiej pod wodą. Wiatr i liście szepczące imię bohaterki utworu symbolizują wołanie o rozsądek i ratunek przed wszechogarniającą ciemnością, zagubieniem i emocjonalnym odrętwieniem.

Pull me gently under water

Just below the surface

I can almost touch fresh air

In time my limbs will freeze

So I can′t move

And I will sink deeper, deeper

 

I hear the wind whisper my name

And when the leaves all do the same

They try to keep me sane

And save me from more

To świetne wprowadzenie w resztę albumu. Momentalnie zauważamy znakomitą produkcję. Przestrzenne brzmienia, czystość dźwięków, perkusja brzmi wybornie, a bas dudni ciepło i subtelnie. Wokalistka Ly ma fantastyczny głos. Przypomina nieco Jess Holland (Solstice) skrzyżowaną z Neną i Ann Marie Helder, a do tego, jak się okazuje, jest też znakomitą… basistką, a także gra na Moogu.

Gitarzysty Hansa Gerritse nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. O swoich umiejętnościach przekonał fanów pracując w zespołach Nice Beaver i King Eider. Jest na tej płycie właściwie wszechobecny i zawsze dokładnie wie, czego potrzebuje dany utwór. Nie epatuje mocnymi, technicznymi dźwiękami, a raczej gra oszczędnie, semiakustycznie W „Time” jego gitara przypomina najpierw Steve'a Hacketta, a potem Stevena Wilsona z czasów „Stupid Dream”. Dzięki jego grze „Keep The Memories” brzmi jak oda do starego Genesis. Także to on sprawia, że „Nostalgia” oraz „Riverflow” to nie tylko umieszczone w połowie płyty urocze interludia, ale i kilkudziesięciosekundowe instrumentalne smakowite kąski. Jego długie solo w nieco rozmazanym brzmieniowo instrumentalu „Out Of Focus” (nie znalazłem wprawdzie żadnej adnotacji na ten temat, ale to nagranie wydaje się wielkim hołdem i głębokim ukłonem dla twórczości zespołu Focus) to rzecz najwyższej próby, a jego gra w króciutkim „Casting Shadows” przywodzi na myśl Hanka Marvina z The Shadows. Z kolei w epickim „Forever Young” daje z siebie wszystko i brzmi niczym Andy Latimer. Zresztą podobnie można powiedzieć o jego finałowym solo w kompozycji „Oceans”.

Klawiszowiec Bram van Risp zasługuje na osobną wzmiankę. On również doskonale wie, czego potrzebują dobre melodyjne pop/progrockowe utwory. Cieszę się szczególnie, gdy on i jego syntezatory i/lub fortepian zajmują centralne miejsce w poszczególnych utworach. Jego gra w bonusowym nagraniu „My Town” jest wręcz zaraźliwa. Nawiasem mówiąc, wydaje się, że ta piosenka idealnie pasowałaby do albumu współczesnego Solstice. W jednej z najbardziej urokliwych w tym zestawie piosenek, „Two Hearts”, Bram raczy słuchacza krótkim, ale popisowym solo. Największe wrażenie robią na mnie jego popisy w utworze „Oceans”. Neoprogresywne solo w czwartej minucie – palce lizać! Pierwsza część ma lekko jazzowy charakter, ale gdy wreszcie jego strzeliste klawisze wysuwają się na pierwszy plan, robi się jakoś uroczyście i świątecznie.

Dobrze, że ten album ujrzał wreszcie światło dzienne. Ten opóźniony o kilkanaście lat debiut jest jednym z najciekawszych albumów całkowicie dla mnie nowego, nieznanego mi wcześniej zespołu, jaki słyszałem od lat. I ma tę przyjemną cechę, że jego wartość rośnie z każdym przesłuchaniem. Zespół The Sunday Goose formalnie nie istnieje, ale ostatnio słyszałem, że jeśli będzie wystarczająco dużo zainteresowania, jest szansa, że „Where My Heart Lies” ukaże się na winylu (prawdopodobnie podwójnym, gdyż cały materiał wypełniający płytę trwa ponad 70 minut). Myślę, że byłby to dobry pomysł, ze względu na… fantastyczną grafikę z sympatycznym gęsim łbem, która wreszcie – po dogłębnym poznaniu samej muzyki – paradoksalnie, po niechęci w pierwszym odruchu, zaczęła mi się wreszcie podobać. Nieważne czy do rąk słuchaczy trafi płyta winylowa czy nie, jedno jest pewne: warto zapoznać się z tą niezwykłej urody muzyką. To jedna z najprzyjemniejszych, klimatycznych i melodyjnych progrockowych płyt, jakie usłyszałem w 2025 roku.

MLWZ album na 15-lecie 22 listopada 9. edycja Festiwalu Rocka Progresywnego w Legionowie