Rozmowa ze Stevenem Wilsonem

Przemysław Stochmal

Rozmowa ze Stevenem Wilsonem

ImagePrzemysław Stochmal: Na początek chciałbym ci pogratulować znakomitego albumu „Grace for Drowning”, jestem pewien, że Twoi sympatycy (zresztą nie tylko oni!) pokochają tą płytę – mi się to przydarzyło. Płyta w dużej części zdradza Twoje fascynacje muzyką psychodeliczną i progrockową końca lat 60. oraz lat 70. Na stronie www.gracefordrowning.com wspominasz m.in. inspirację płytami King Crimson, nad których remasterami w ostatnim czasie pracowałeś, mówisz że praca z nimi podsunęła ci myśl zatrudnienia do współpracy muzyków jazzowych…

Steven Wilson: To prawda. Jedną z rzeczy jakich nauczyłem się pracując nad remiksami płyt King Crimson, była umiejętność wejścia wewnątrz muzyki. Zacząłem lepiej rozumieć, w jaki sposób tamte nagrania były tworzone, jak duży wpływ na zespół King Crimson miała muzyka jazzowa. Wiele grup tworzących scenę progrockową (szczególnie zaś King Crimson) składało się w zasadzie z muzyków jazzowych. Muzycy tacy jak Ian McDonald czy Michael Giles byli jazzmanami, co według mnie nadawało tej muzyce szczególną jakość. Jazzmani inaczej podchodzą do grania rocka niż muzycy rockowi. I od tego właśnie wyszedłem – zamiast zatrudniać muzyków kojarzonych z rockiem, chciałem mieć na płycie kogoś ze sceny jazzowej, sprawdzić, jak to wyjdzie, czy uda się uchwycić ducha tej muzyki.

PS: Czy podzielenie albumu na dwie części o charakterystycznym dla dawnych lat czasie trwania około 40 minut również było zamierzonym elementem powrotu do klasycznych progrockowych trendów, czy miało jakiś inny cel?

SW: No cóż, dzielenie płyt w ten sposób było charakterystyczne nie tylko dla progrocka, ale dla całej epoki płyt winylowych. W tamtych czasach artyści byli ograniczeni czasowo, mogli na płycie umieścić jedynie 40 do 55 minut muzyki. Tak więc, wielu z nich zaczęło myśleć o tworzeniu czegoś w rodzaju muzycznych podróży, muzycznych historii, które wypełniłyby tych 55 - czy też mniej - minut. Zawsze mi się to podobało. Uważam, że 40-50 minut to taki czas, który pozwoli płycie się rozwinąć, a słuchaczowi zanurzyć w pełni w muzyce, skoncentrować się na konkretnym rodzaju muzyki, na konkretnym zespole. Nic więc dziwnego, że większość klasycznych albumów muzyki rockowej pochodzi właśnie ze złotego wieku płyt analogowych. Stosunkowo niewiele klasycznych płyt powstało w epoce płyt CD i internetu. Ma to związek z faktem, że w latach 60., 70. i 80. nagrywano płyty trwające właśnie około 50 minut. Chociaż ja zarejestrowałem teraz dużo więcej muzyki niż 40 minut - miałem około 90 minut materiału. Nie myślałem jednak o wydaniu dwóch płyt w krótkim odstępie czasu, czy też odrzuceniu kilku numerów i nagraniu 70-minutowej płyty. Wolałem jakoś to podzielić, i tak wyszły jakby dwa osobne longplaye, dwa odrębne doświadczenia, jakby dwa przeżycia.

PS: Chciałbym cię zapytać o jedno nagranie, które, z tego co wiem, planowałeś umieścić na nowej płycie. Mam na myśli dość starą już kompozycję „Cut Ribbon” – dlaczego ostatecznie nie pojawiła się na płycie?

SW: Nagrałem ten utwór w 2001 roku i za każdym razem, gdy się za niego zabieram, mam z nim problem… No cóż, to świetny numer, jestem z niego naprawdę dumny, ale jakoś nigdy nie pasował na żadną płytę. No i jest to na dobrą sprawę utwór metalowy, a na nowym albumie odchodzę już właściwie od metalu… Tak więc, „Cut Ribbon” nie brzmiałby dobrze na „Grace For Drowning”, nie pasowałby do reszty, do kontekstu. Wprawdzie był na płycie właściwie do ostatniej chwili, lecz kiedy puściłem go znajomym, potwierdziły się moje obawy i ostatecznie zgodziłem się, że rzeczywiście nie pasuje. Musiałem go znów, choć z bólem, odłożyć na półkę. Wciąż jednak uważam, że to rewelacyjny kawałek.

PS: Czy uważasz, że może w przyszłości jeszcze dostanie szansę?

SW: Mam nadzieję. Chociaż, jako że trudno mi sobie teraz wyobrazić powrót do metalowego grania, myślę, że może ukaże się kiedyś np. jako pojedynczy kawałek do ściągnięcia z internetu. Problem polega na tym, że ciężko w tej chwili dopasować go do czegokolwiek.

PS: Na nową płytę zaprosiłeś całe grono znakomitych gości, niektórzy z nich pojawili się w Twoich wcześniejszych dokonaniach, niektóre nazwiska wcześniej nie były z Tobą kojarzone, jak choćby nazwisko Steve’a Hacketta, Nicka Beggsa. Powiedz, jak doszło do Waszego spotkania?

SW: Poznałem Steve’a rok temu na festiwalu High Voltage. Wpadł akurat na backstage kiedy grałem. Zaczęliśmy rozmawiać, było miło, potem spotkaliśmy się parę razy na obiedzie. Właściwie nigdy nie byłem fanem Genesis, ale uwielbiam to co Steve zrobił solo po odejściu z zespołu. Rozmawialiśmy więc o tym, i w pewnej chwili zapytał mnie czy nie chciałbym zagrać z nim na koncercie w Londynie jego stary utwór „Shadow of The Hierophant”. Z radością przyjąłem tę propozycję, a potem, niejako odpłacając przysługą za przysługę, Steve zagrał na mojej płycie. I tak to właściwie się rozegrało. Nicka natomiast poznałem przez Steve’a, mniej więcej w tym samym czasie, ponieważ gra on w jego w zespole. No a teraz jest także basistą mojego koncertowego składu.

PS: Czy tak wielkie postaci mają jakikolwiek wpływ kompozytorski na to, co znajdzie się na Twoich albumach? Jak to było ze Stevem Hackettem?

SW: Nie mieli oni wkładu w postaci, powiedzmy, akordów, tekstów, melodii, itp. Gdy zapraszasz wielkiego muzyka do udziału w nagraniu płyty, bardziej chodzi o to, by zinterpretował on twoją muzykę, dodał coś od siebie. Na przykład perkusista, który zagrał na „Grace For Drowning”, Nic France, to bębniarz jazzowy, a więc praktycznie przez cały czas improwizował. A ja po prostu wybierałem fragmenty, które podobały mi się najbardziej. Generalnie tak właśnie pracuję z większością muzyków. Zapraszanie na nagranie takiego artysty jak Steve Hackett nie miałoby sensu, gdybym miał mówić mu kiedy i jak dokładnie ma zagrać dany dźwięk. Steve’a Hacketta zapraszasz na nagranie dlatego, że chcesz, żeby zagrał jak Steve Hackett. Zazwyczaj więc mówię muzykom, żeby improwizowali pod mój temat, a potem wybieram momenty, które najbardziej mi się podobają i edytuję je aż do uzyskania zadowalającego efektu.

PS: A co powiesz o muzykach, którzy pojawią się w Twoim koncertowym składzie? W jaki sposób w tej konfiguracji znaleźli się Marco Minnemann oraz Aziz Ibrahim?

SW: To żadna wielka historia, po prostu skontaktowałem się z muzykami, których znam jakiś czas, i o których wiedziałem, że zagraliby to świetnie. Większość z tych gości znam od lat, np. Aziza Ibrahima znam od lat piętnastu. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy razem, ale zawsze go podziwiałem. Teraz nadarzyła się okazja, by stworzyć coś w rodzaju składu marzeń, no i Aziz i Marco jako pierwsi przyszli mi na myśl. To wspaniałe, bardzo schlebia mi to, że mieli ochotę ze mną zagrać.

PS: Wróćmy może do płyt winylowych. Wszyscy znają Twoją admirację dla płyt winylowych w kontekście nie tylko ich brzmienia, ale i warstwy graficznej. Masz wielki szacunek dla okładki jako ważnego „elementu prezentacji”, jak to kiedyś określiłeś. Z tego, co wiem, cały katalog Porcupine Tree został wydany w wersji winylowej.

SW: Zgadza się.

PS: Twoja nowa płyta również ukaże się na winylu.

SW: Tak, będzie to podwójny winyl.

PS: Jak uważasz, czy zauważalny od kilku lat powrót winylowej formy jest jedynie przejściowym powrotem do dawnego trendu, czy winyl ma szanse wrócić na dobre?

SW: Winyl już wrócił na dobre. To jedyny znany mi format, którego popularność rośnie. Wprawdzie rynek jest niewielki, ale rozwija się. Co ciekawe, nie tylko ludzie starsi – tacy jak ja – słuchają płyt analogowych, ale też dzieciaki. A widząc, że nawet dzieciaki w tym siedzą, zdajesz sobie sprawę, że to coś, co tak szybko nie przeminie. Kiedy młodzież lubi jakiś zespół, chce kupować wszystko co się z nim wiąże, coś co mogłoby odzwierciedlać jej miłość do muzyki. A płyty CD już tego nie czynią. Myślę, że są zbyt plastikowe, nie mają serca, w pewnym sensie są bliższe programowi komputerowemu. Natomiast słuchanie winyli przez dzieciaki jest czymś pięknym, jak wieszanie plakatów na ścianach. Płyta analogowa - jej 180 gramów, jej rozkładana okładka, itd.. Wszystko to składa się na coś, co jakby odzwierciedla przywiązanie dzieciaków do zespołu, który kochają. Poza tym, winyl brzmi świetnie. No i jest coś bardzo romantycznego w samym kładzeniu płyty na talerz gramofonu. A kiedy widzisz, że robi to również młodzież, to wiesz, że nie może tu chodzić tylko o nostalgię. W moim przypadku, częściowo jest to nostalgia za czasami, kiedy sam byłem dzieckiem, ale w przypadku tych dzieciaków nie może tak być, bo nie dorastały one w epoce winyli. W ich przypadku to autentyczna pasja do formatu płyty analogowej, do jej brzmienia, do całej otoczki. Tak więc, sądzę, że pozycja płyt winylowych będzie się wzmacniać. Nie staną się one może znów głównym składnikiem rynku, ale na pewno jego ważną częścią.

PS: Swego czasu pojawiły się dwa filmy, które twoim fanom przedstawiły sporo informacji o Tobie, Twojej karierze i poglądach – znakomity, na wpół dokumentalny „Insurgentes” oraz świetnie zrealizowana historia No-Man „Returning”. Czy masz w planach zrobienie podobnego dokumentu dotyczącego Porcupine Tree?

SW: Wielu próbowało [śmiech]... Problem w tym, że jest nas czterech w zespole i żeby zrobić taki dokument, wszyscy musieliby się na to zgodzić. A powiem ci, że przynajmniej dwóch z pozostałych członków zespołu nie zgodziłoby się na to. Nie pytaj mnie dlaczego, nie wiem, możesz zapytać ich samych. Myślę, że taki projekt już dawno by się pojawił, było już sporo propozycji, ale nie możemy między sobą dojść do porozumienia. Sprawa jest prosta, jeżeli chodzi o mnie – „Insurgentes” to mój własny projekt, No-Man to projekt mój i Tima, i obu nam podobał się pomysł zrobienia dokumentu. W Porcupine Tree jako demokratycznej całości niestety nie ma na to zgody.

PS: A co powiesz o wydawaniu samych archiwalnych materiałów? Jestem przekonany, że mnóstwo fanów czeka na odkurzanie archiwów audio i video. Jaki masz stosunek do tego typu praktyk?

SW: No cóż, szczerze mówiąc, i tak wydaję wystarczająco dużo muzyki. Wiesz, mam niezliczone ilości koncertowych nagrań zarejestrowanych przez wiele lat – czy to z konsolety, czy z publiczności, mam też nagrania wielościeżkowe… Pewnego dnia pewnie zachce mi się to wszystko przekopać, zmasterować i ułożyć z tego fantastyczny box z materiałami sięgającymi aż do 1993 roku… Ale pewnie zabrałoby mi to rok życia. A ten czas wolałbym spędzić tworząc nową muzykę.

PS: Wiele czasu poświęcasz ostatnio na remasterowanie klasycznych albumów progrockowych. Wziąłeś na tapetę albumy takich gigantów, jak King Crimson, Jethro Tull, czy Caravan. Czy opowiedziałbyś o dalszych swoich planach w tej materii?

SW: Tak naprawdę to remiksuję, a nie remasteruję – to duża różnica, choć wielu ludzi myśli, że to jedno i to samo. Remastering polega dosłownie na wzięciu na warsztat gotowego albumu, dodaniu nieco wysokich tonów, nieco basu, itd. A ja sięgam aż do samych taśm-matek i miksuję muzykę na nowo – robię mix stereo, 5:1, miksuję taśmy, których wcześniej nie ruszano, dodaję odrzuty, wersje alternatywne…To duża frajda, uwielbiam to robić. Mam dużo nowych ofert, które pojawiły się dzięki remiksom King Crimson, ale na razie zgodziłem się tylko na propozycję remiksowania płyt Caravan i Jethro Tull. Jest jeszcze kilka grup, których płyty z przyjemnością bym zremiksował, ale musiałyby być to rzeczy, na których się wychowałem, które znam jak własną kieszeń, rzeczy najbliższe mojemu sercu. Takie są właśnie albumy, nad którymi pracuję teraz. To wielki zaszczyt, a także ważna lekcja. A perspektywa poznania więcej takich artystów jak Robert Fripp czy Ian Anderson to jak spełnienie marzeń. Znów chętnie się tego podejmę, jeżeli pojawi się propozycja od kogoś takiego. Ale nie zdradzę, kto to mógłby być.

PS: Co z projektem Storm Corrosion? Czy już masz konkretne plany odnośnie wydania Twojego albumu z Mikaelem Akerfeldem? Co to będzie za muzyka?

SW: Pracuję nad tym projektem właśnie teraz i właściwie jest już prawie skończony. Zostały mi jeszcze dwa tygodnie pracy. Mikael jest w trasie z Opeth, więc skończymy nagrania za parę tygodni. Co to za muzyka? No cóż, mogę powiedzieć tyle: jeżeli posłuchasz „Grace For Drowning” i nowego album Opeth „Heritage”, a potem wyobrazisz sobie coś jeszcze bardziej pokręconego, surowego, pięknego i uduchowionego, to będzie to mniej więcej ten album. To płyta mroczna i pełna melancholii, jak wszystko co obaj robimy, ale przede wszystkim to płyta piękna, z dużym wkładem orkiestry – sporo tu smyków, instrumentów dętych, mnóstwo akustycznej gitary i oczywiście dużo wokali. Płytę wyda Roadrunner Records, a ukaże się ona w kwietniu, a więc całkiem niedługo.

PS: Więc, jak mówisz, nie będzie ani trochę metalowych klimatów?

SW: To album ANTYMETALOWY. Nie ma na nim kompletnie nic, co mógłbyś skojarzyć z metalem. Zresztą na ostatniej płycie Opeth i na moim nowym albumie też nie ma zbyt wiele metalu. Ale na Storm Corrosion będzie go jeszcze mniej.

PS: Chciałbym Cię jeszcze zapytać o powroty Porcupine Tree i No-Mana – kiedy możemy się ich spodziewać?

SW: Jeżeli chodzi o Porcupine Tree – spotykamy się w styczniu, żeby zastanowić się, co dalej. Myślę, że następny album będzie trochę inny. Nie wiem jeszcze w jaki sposób, ale to się okaże jak zaczniemy pisać. Mam nadzieję, że wydamy nową płytę gdzieś pod koniec przyszłego roku. Podobnie z No-Manem – zastanawiam się z Timem co zrobić w przyszłym roku. Zbliża się 20. rocznica wydania naszej pierwszej płyty, może więc pogrzebiemy w archiwach, zrobimy nową wersję jakiejś starej piosenki, czy coś w tym stylu… Rozmowa o No-Manie jest zawsze aktualna, mimo że nagrywamy dość rzadko, bo co 4-5 lat.

PS: Czy jest szansa, by No-Man jeszcze kiedykolwiek koncertował, trafiając tym razem m.in. do Polski?

SW: Mam nadzieję. Koncerty, które graliśmy kilka lat temu były wielką frajdą, więc myślę, że jest szansa. Może w przyszłym roku, może przy okazji rocznicy. Zobaczymy, trzymajcie kciuki.

PS: Dzięki za rozmowę i do zobaczenia na październikowych koncertach w Polsce!

SW: Jasne! Dzięki za miłą rozmowę. 
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!