Hackett, Steve - Till We Have Faces

Przemysław Stochmal

ImagePrzełom lat 70. i 80. w karierze Steve’a Hacketta przyniósł albumy, na których roiło się od zróżnicowanych wpływów, odważnych, choć nie zawsze udanych wycieczek w rozmaite, niekoniecznie rockowe terytoria. Szybko jednak tak ciekawy i trudny zarazem sposób tworzenia okazał się być zbyt wymagający na tym etapie rozwoju kariery artysty. Pierwsza połowa lat 80. dla gitarzysty stała się w konsekwencji czasem poszukiwań własnej muzycznej tożsamości za pomocą bardziej zdecydowanej taktyki – Hackett zaczął bowiem nagrywać albumy stylistycznie jednorodne, próbując niejako odnaleźć określoną, wygodną dla siebie estetykę. Powstała płyta w stylu pop, powstał ewidentnie gitarowy, energetycznie rockowy album, powstała wreszcie płyta z romantyczną muzyką na gitarę klasyczną.

Sytuacja nieco odmieniła się wraz z wydaną w 1984 roku płytą „Till We Have Faces”. Choć silny akcent i charakterystyczną cechę płyty stanowią muzyczne wpływy Brazylii (co ciekawe, znaczną część materiału nagrano właśnie w tym kraju, z pomocą pochodzących stamtąd muzyków), to jednak na płycie Hackett wyraźnie wraca do szerokiego, w sensie przyjmowanej stylistyki, podejścia do komponowania materiału przeznaczonego na pojedynczy, autonomiczny album. Nie jest to jednak kolejny „Spectral Mornings” czy „Defector”, gitarzysta bowiem unika nastrojów i trendów obecnych na tamtych płytach. Z jednej strony próbuje podobnych chwytów, jak na „Cured” czy „Highly Strung”: tu próbuje być ewidentnie przebojowy („A Doll That's Made In Japan", „Taking the Easy Way Out”), gdzie indziej chętnie pokazuje rockowy pazur („Myopia”). Z drugiej jednak strony zapuszcza się w terytoria do tej pory nieodwiedzane. Posiłkując się brygadą brazylijskich perkusjonistów, spróbował nadać dwóm kompozycjom („Matilda Smith-Williams Home for The Aged”, „What’s My Name”) etniczny charakter – pomysł być może i ciekawy, jednak nie do końca udało się właściwie zbalansować partie latynoskich rytmów z melodyczną bazą kompozycji. Śmiałym krokiem Hackett wszedł również na terytoria swoich młodzieńczych inspiracji – na „Till We Have Faces” mamy bowiem do czynienia także z pierwszej wody bluesem („Let Me Count the Ways”, „The Rio Connection”).

Otwartość na wpływy, nowinki gatunkowe oraz masa ciekawych brzmień - nie tylko etnicznych, ale i nowych efektów gitarowych, to jednak jedyne poważne atuty tej płyty. Całość sprawia wrażenie stworzonej jak gdyby nieco w pośpiechu, bez poświęcenia należytej atencji, która być może zbytnio skupiła się na dalekiej zaoceanicznej eskapadzie. Czy tak właśnie było, czy nie – brakuje na albumie nagrań zdecydowanie przykuwających uwagę i zapadających w pamięć. Sam artysta, na koncertach sięgając do całej masy pozycji ze swojego katalogu, „Till We Have Faces” właściwie całkowicie pomija. Jest to w pewnym sensie pozycja przejściowa – Hackett ponownie uświadomił sobie tu, że stylistyczny kocioł dla tak otwartego muzycznego umysłu to pokusa warta podjęcia, ale na wielkie, faktycznie udane, sensownie eklektyczne dzieła jeszcze potrzeba było więcej czasu.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!