Hookah The Fuzz - Hookah The Fuzz

Artur Chachlowski

ImageNie będę ukrywać, że bardziej przemawia do mnie taki rodzaj progresywno-rockowej stylistyki, który posiada w sobie melodyjną, klimatyczną i uduchowioną „jasną stronę” muzyki. Tymczasem zaś, debiutancki album brytyjskiej formacji Hookah The Fuzz to ciężkie i aż gęste od dźwiękowych łamańców granie, które zapewne najprędzej przypadnie do gustu zwolennikom pokręconego prog metalu.

Ale nie będę też ukrywać że ten wyjątkowo głośny i niełatwy w odbiorze album z jakichś trudnych do określenia powodów, potrafi się podobać. Podoba się może nie cały i nie do końca, ale że posiada mnóstwo robiących doskonałe wrażenie momentów – temu zaprzeczyć nie sposób.

Muzykom tworzącym Hookah The Fuzz stylistycznie najbliżej jest do grupy Dream Theater. Ale grają chyba jeszcze cięższą odmianę prog metalu. Choć podobni, nie są też aż tak melodyjni jak ich starsi koledzy np. z formacji Threshold. Metallica? Tak, zwłaszcza, że wokal Si Jefferiesa jako żywo przypomina Jamesa Hetfielda. Megadeth? Tak, szczególnie, gdy wsłuchamy się w ekstremalne łamańce w utworze „Camp Refoogee”. Devin Townsend? Oczywiście, że tak. Wystarczy posłuchać pełnej wigoru metalowej jazdy bez trzymanki w „Addict” oraz w efektownie otwierającym płytę nagraniu „(D)Illusion”.

Czy te wymienione nagrania mogłyby znaleźć się, na przykład, w programie jakiejś płyty Beastie Boys lub Linkin Park? Też coś w tym jest. Szczególnie, że od czasu do czasu pojawiają się na tym krążku rapujące frazy czy quasigrowlowy wokal. Są też syntetyczne orkiestracje, skrzące się iskrami gitarowe solówki, jest wigor, jest rozmach, jest wreszcie płynność i, niezwykła w tej gęstej od metalowych pierwiastków muzyce, przestrzeń i swoboda.

8 utworów, godzina muzyki, krystalicznie czysta produkcja i… sporo satysfakcji przy słuchaniu. Oto, co znajdujemy na wydanym trzy lata temu debiutanckim krążku młodych Brytyjczyków. Co jeszcze? Są liczne zmiany tempa, jest mnóstwo melodyjnych „zakrętasów”, jest mocny wokal, są mroczne klimaty, bezbłędna technika, zaskakujące wstawki (ni to reggae, ni to ska w „Addict”, jazzująca partia na fortepianie w „Preachers”, syntetyczne dęciaki w „Skin And Bones”), niezłe refreny (ten z „Addict” momentalnie wpada w ucho). Są wreszcie dobrze skonstruowane utwory. Nie żeby wszystkie wywarły na mnie nie wiadomo jakie wrażenie, ale po kilku przesłuchaniach albumu mam swoich zdecydowanych faworytów. I tak się dziwnie składa, że są to dwa pierwsze i dwa ostatnie utwory. Wymieńmy ich tytuły, żeby ułatwić selekcję słuchaczom takim jak ja, tym z „jaśniejszej strony” prog metalu: „(D)Illusion”, „The Girl Do Voodoo”, „Addict” i stanowiąca finał albumu, a zarazem będąca kwintesencją cech dojrzałej muzyki grupy Hookah The Fuzz, kompozycja „Hang The Hooker”.

Debiutancki krążek tej grupy to soczyste, pełnokrwiste i bardzo wyraziste granie. Choć nie słucham takich dźwięków na co dzień, a już na pewno nie włączam takich płyt w trakcie niedzielnych rodzinnych obiadków, to nie mogę odmówić muzyce Hookah The Fuzz tej natchnionej iskry, tej odrobiny szaleństwa, która powoduje, że całość ociera się o prawdziwy progmetalowy geniusz.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!