Gazpacho - Demon

Przemysław Stochmal

ImageMoja znajomość muzyki norweskiego Gazpacho zaczęła się wraz z wydaniem przed pięcioma laty „Tick Tock” – płyty absolutnie fantastycznej, którą zespół dobitnie zaznaczył swoją obecność w czołówce progrocka młodej generacji, tym samym ogromnie podwyższając oczekiwania wobec tego, co mógł być w stanie pokazać potem. W moim przekonaniu zadaniu pójścia za ciosem grupie nie udało się sprostać – „Missa Atropos” miał swoje momenty, ale na dłuższą metę nużył, z kolei następny „March Of Ghosts” sprawiał wrażenie wypuszczonego zbyt szybko, niedopracowanego i pełnego muzyki nawet jak na zachowawczy stylistycznie Gazpacho wyjątkowo wtórnej. Najnowszy album zatytułowany „Demon” dla mnie osobiście miał być więc swoistym być albo nie być Norwegów.

Szczęśliwie okazuje się, że twórczy potencjał Gazpacho jeszcze wcale się nie wyczerpał, a wręcz ma się jak najlepiej - „Demon” bowiem przedstawia się jako album nie tylko dobrze dopracowany i w przeciwieństwie do dwóch poprzednich propozycji skończony, ale jest wręcz jedną z najbardziej wciągających płyt w całej dyskografii zespołu. Stanowi miłą niespodziankę zwłaszcza dla tych spośród sympatyków Gazpacho, którzy upodobali sobie progrockową estetykę forsowaną głównie na płytach „Night” i „Tick Tock”. Założenie progresywnego charakteru konstrukcji płyty było ewidentne – na program trwającego trzy kwadranse albumu składają się zaledwie cztery nagrania, w tym osiemnastominutowa suita.

O rewolucjach w przypadku Gazpacho nie może być mowy, sam otwierający płytę „I’ve Been Walking (Part I)” brzmi dość zachowawczo, choć śmiałe wahania napięcia zapowiadają, że nie będzie to płyta w żadnym wypadku monotonna. I faktycznie, z biegiem czasu robi się coraz ciekawiej. Najkrótszemu w tym zestawie „The Wizard Of Altai Mountain”, mimo planów opatrzenia go wideoklipem, daleko do zwyczajowej „piosenki”, wszak gdzieś w połowie zamienia się on w akordeonową paradę, wywołując niespodziewanie ciekawy, jarmarcznodemoniczny nastrój. Następująca potem druga część „I've Been Walking” (w wersji winylowej bezlitośnie pokrojona na dwoje), to Gazpacho w najbardziej magicznej i frapującej postaci. To postępująca niespiesznie przez dwanaście minut kompozycja, grająca kontrastami, cudnymi melodiami oraz wymyślnymi, aczkolwiek nie przesadzonymi aranżacjami. Zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie zespół stworzył w całej karierze.

Najdłuższy na płycie, zamykający jej program „Death Room”, nie wydaje się już być na tyle błyskotliwy, aby w sposób oczywisty i natychmiastowy zrobić tak znakomite wrażenie, jak poprzedzający go utwór. Mimo wielu atrakcyjnych przymiotów (warto wspomnieć spośród wielu genialną ekspozycję basu!) nadal po wielokrotnym odsłuchu odnoszę wrażenie, że czegoś mu brakuje, że jakiegoś magicznego pierwiastka swojej wyobraźni muzycy Gazpacho nieopatrznie mu poskąpili, niemniej jednak jestem przekonany o istnieniu specyficznej jego logiki, na której odkrycie potrzeba bez wątpienia poświęcić więcej czasu. Wydaje się więc, że teza, którą zespół zapowiadał album „Demon”, w myśl której będzie to najtrudniejsza pozycja w dyskografii formacji, dotyczy w szczególności właśnie „Death Room”.

Gazpacho wraca do wysokiej formy. Zespół z Norwegii pokazuje, że wciąż ma tyle twórczej siły, by stworzyć tak wyjątkowy album, by chciało się na żywo przeżyć nie jego urywki, ale każdy utwór z osobna. Czy grupa zechce skorzystać z dobrodziejstw nowego materiału w całości, dowiemy się już niebawem, wszak europejską mini-trasę koncertową promującą „Demon” otwierają występy w Warszawie i Wrocławiu.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!