Hackett, Steve - To Watch The Storms

Artur Chachlowski

ImageTo pierwszy studyjny rockowy album Steve’a Hacketta od czasu wydanego w 1999r. pamiętnego mrocznego albumu „Darktown”. Wprawdzie przez minione lata artysta wcale nie próżnował, bo uroczył swoich sympatyków  i kameralnym albumem „Sketches Of Satie”, i koncertowym boxem „Live Archive 70’s, 80’s, 90’s”, i całkiem niedawno koncertowym podwójnym (CD + DVD) wydawnictwem „Somewhere In South America”, będącym zapisem występu przed wielotysięczną argentyńską publicznością. Hackett wystąpił tam razem z towarzyszącym mu zespołem w składzie: Roger King (k), Rob Townsend (sax), Terry Gregory (bg), Gary O’Toole (dr) i John Hackett (fl). Jednak sympatycy talentu tego wirtuoza gitary przez 4 lata z niecierpliwością oczekiwali na prawdziwie premierowe nagrania. I oto trochę niespodziewanie, bo bez wielkiego rozgłosu i reklamy, z końcem maja światło dzienne ujrzała płyta pt. „To Watch The Storms”. Nagrana została przez Hacketta przy współudziale tych samych muzyków, których usłyszeć można było na koncertowej płycie z Ameryki Południowej.

Kim jest Steve Hackett i jak wiele znaczy on w kręgach związanych z progresywnym rockiem nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Mniej zorientowanym przypomnę jednak, że po kilkuletniej młodzieńczej działalności w szkolnych zespołach dołączył on w 1971r. do grupy Genesis. Zajął miejsce Anthony Phillipsa, który opuścił ten zespół po nagraniu płyty „Trespass”. Przez prawie całą dekadę Steve  Hackett był nie tylko jednym z filarów Genesis, ale i twórcą charakterystycznego brzmienia zespołu. To jego gitarowe partie zachwycały na albumach „Nursery Cryme”, „Selling England By The Pound”, „The Lamb Lies Down On Broadway”, czy na trzech pamiętnych płytach „A Trick Of The Tail”, „Wind And Wuthering” oraz „Seconds Out” wydanych już po opuszczeniu Genesis przez Petera Gabriela. W drugiej połowie lat 70 nieco sfrustrowany z powodu niewystarczającego wykorzystywania jego muzycznych pomysłów w repertuarze zespołu, postanowił rozpocząć działalność solową. I na potwierdzenie moich słów o tym, że to właśnie on, a nie nikt inny wywarł najistotniejszy wpływ na brzmienie Genesis świadczą chociażby takie jego solowe płyty, jak „Voyage Of The Acolyte” (1975), „Spectral Mornings” (1979), czy „Defector” (1980). Kto dobrze zna te wydawnictwa, ten z pewnością przyzna, że nie brakuje na nich elementów, które swego czasu nadawały koloryt wielkim dziełom Genesis. Chociaż od momentu rozstania się z tą grupą minęło już ponad 25 lat, to Steve bardzo chętnie powraca do twórczości zespołu, dzięki któremu zasłynął jako jeden z najwspanialszych gitarzystów epoki. Świadczy o tym wydany w 1997r. album „Genesis Revisited”, na którym wraz z grupą wspaniałych muzyków (m.in. John Wetton, Bill Bruford, Tony Levin) wykonał na nowo szereg słynnych kompozycji z repertuaru Genesis. I chociaż w trakcie swojej solowej kariery poświęcił się także i innym rodzajom muzyki – m.in. bluesowi na płycie „Blues With A Feeling” (1994),  kameralnej muzyce gitarowej na albumach „Bay Of Kings” (1983) i „Momentum” (1988), czy amerykańskiemu poprockowi na płycie nagranej z utworzoną przez niego i Steve’a Howe’a (Yes) grupą GTR (1980), to jednak najliczniejsze grono sympatyków jego wielkiego talentu ukochało sobie jego rockowe, a właściwie art rockowe dokonania. A potrafi nimi czarować, jak mało kto. I to nie tylko mistrzowską gra na gitarze, ale i głosem, a właściwie pełnymi nieprzeciętnej urody harmoniami wokalnymi. No i przede wszystkim cudownymi melodiami, w których nie sposób się nie zakochać. Zbiorem tych wszystkich najwspanialszych pierwiastków charakterystycznych dla jego twórczości jest nowa płyta. „To Watch The Storms” poprzez swoją muzyczną eklektyczność i stylistyczną różnorodność pokazuję całą prawdę o Hacketcie, jako muzyku poszukującym. To dzieło nieskończenie pięknie od pierwszej do ostatniej nuty, nie pozostawiające żadnych wątpliwości co do wielkiej klasy tego wspaniałego artysty. Znajdujemy na nim tyle różnorodnej muzyki, że śmiało można byłoby nią obdzielić kilka innych albumów. No, bo co znajdą na „To Watch The Storms” zwolennicy jego talentu? Miłośników progresywnych klimatów zauroczą bez reszty utwory „This World”, „Brand New” (uwaga, gościnny udział Iana McDonalda!), czy najdłuższa na płycie kompozycja „Serpentine Song”. Ten przepiękny utwór, który Steve zadedykował swojemu ojcu, pełen jest delikatnej atmosfery znanej chociażby z legendarnego debiutu King Crimson „In The Court Of the Crimson King”, a pewne rozwiązania melodyczne do złudzenia przypominają wręcz nagranie „I Talk To The Wind”. Sympatyków akustycznej strony twórczości Hacketta ucieszą dwa prześliczne nagrania o romantycznych tytułach:„Wind, Sand And Stars” oraz „The Moon Under Water”. Delikatne  dźwięki dobywające się spod palców Hacketta uderzających w nylonowe struny gitary zachwycają bez reszty. Zwolennicy melancholijnej, balladowej strony twórczości Steve’a z pewnością polubią utwory „Strutton Ground”, który ze swoimi beatlesowskimi odniesieniami w porywający sposób rozpoczyna całą płytę, oraz „Rebecca”, który opowiada o smutnych losach bohaterki powieści brytyjskiej autorki Daphne Du Maurier. Z kolei słuchacze gustujący w cięższych, nieco bardziej eksperymentalnych brzmieniach powinni nastawić uszy przy kompozycjach „The Devil Is The Englisman”, „Frozen Statues” i „Mechanical Bride”. Szczególnie  w tym trzecim spośród wymienionych atmosfera robi się niemal bliźniaczo podobna do słynnej kompozycji „21st Century Schizoid Man”, także z  repertuaru King Crimson.  Jazzowe odniesienia, dźwięki trąbek i saksofonów, głęboki, niski głos Hacketta oraz nieustannie tętniący basem rytm powodują, że w tych trzech następujących po sobie nagraniach doświadczamy istnego jazzrockowego szaleństwa. Dzięki jednak ciekawym melodiom oraz brawurowemu wykonaniu umiejętnie i na długo zapada ono w pamięci. Etniczny charakter przybiera z kolei instrumentalne nagranie „The Silk Road”, w którym Steve daje upust swoim dalekowschodnim fascynacjom. A przecież to jeszcze nie wszystkie nagrania na jego nowej płycie. Znajdujemy na niej jeszcze utwór „Circus Of Becoming” – nagranie niezwykłej urody z przeszywającym ciało przyjemnym dreszczem brzmieniem kościelnych organów. Jest jeszcze oparte na rytmie mazurka nagranie „Come Away” z chóralnymi partiami wokalnymi i niezwykłym instrumentarium (akordeon, harfa, śliczna partia fletu). Tyle tu wspaniałej muzyki…A to przecież dopiero program zasadniczej płyty. Wzbogacona wersja albumu „To Watch The Storms” poszerzona jest bowiem o cztery dodatkowe kompozycje („Pollution B”, „Fire Island”, „Marijuana, Assasin Of Youth” oraz „If You Only Knew”), 48 –stronicową książeczkę oraz malarskie ilustracje każdego utworu autorstwa życiowej partnerki Stevea Hacketta, Kim Poor.

Zastanawiam się, w czym tkwi fenomen Steve’a Hacketta jako wielkiego i bezkompromisowego artysty? Artysty, którego kariera jest doskonałym przykładem zarówno artystycznego, jak i komercyjnego sukcesu. Sukcesu objawiającego się niepodważalnym autorytetem pośród fanów oraz licznych muzyków. Steve właściwie nigdy w ciągu 30 lat swojej działalności artystycznej nie miał słabszego okresu. Podążał różnymi ścieżkami, poszukiwał nowych rozwiązań, sięgał po rozliczne nowe pomysły, szukał nowych fascynacji. Wcielił w życie mnóstwo wspaniałych idei, zostawiając przy tym swoim sympatykom niezliczoną ilość fenomenalnych nagrań. Myślę, że album „To Watch The Storms” jest prawdziwą kwintesencją jego dotychczasowych dokonań. Jest także apogeum jego możliwości jako kompozytora i wykonawcy, ale też i ucztą składającą się z różnorodnych muzycznych dań podanych w kunsztowny, przystępny i jakże smakowity sposób. „To Watch The Storms” jest  po prostu ewidentnym dowodem ogromnej siły muzycznej osobowości Steve’a Hacketta. Warto chyba popatrzeć na nieskończoną potęgę jego talentu  również poprzez pryzmat losów zespołu Genesis, a więc grupy, która na zawsze zajęła czołowe miejsce na panteonie muzyki progresywnej. W długiej historii tej grupy z jej składu odchodzili przecież nietuzinkowi i jakże charyzmatyczni muzycy: Anthony Phillips w  1971r., Peter Gabriel w  1975r., czy Phil Collins  w 1993r. Ale to właśnie odejście Steve’a Hacketta w roku 1978 spowodowało najdalej idące zmiany w stylistyce i brzmieniu Genesis. Tak, Hackett to wielki artysta. Ale i człowiek nieśmiały, unikający wokół siebie zbytecznego rozgłosu. Miarę swojego talentu, geniuszu i wielkości woli pokazywać poprzez jakość swoich muzycznych produkcji. Takie jest też jego najnowsze muzyczne dziecko. Ciche, spokojne, pojawiające się bez zbędnego szumu. muzycznych przecież jakże piękna, wspaniała i urocza to płyta. Po prostu genialna! Nic dodać, nic ująć…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!