Deep Purple - Time For Bedlam

Tomasz Kudelski

Tym razem Deep Purple zaskoczyli przynajmniej pod względem marketingowym publikując 15 grudnia, bez zapowiedzi, pierwszy utwór zapowiadający nowy i prawdopodobnie ostatni album studyjny w karierze.

Sama płyta o wieloznacznym tytule „inFinite” ukaże się dopiero 7 kwietnia 2017r., ale już 3 lutego dla osłody czekania, pojawi się EP-ka zawierająca utwory, które nie zmieściły się na płycie. Album będzie promował również film dokumentający powstawanie płyty.  

„inFinite” powstał w tym samym układzie personalnym, co poprzedni album „Now What?!”. Materiał został nagrany ponownie w Nashville pod producenckim okiem Boba Ezrina. Deep Purple po raz pierwszy w historii postanowili zatem na pełną kontynuację, zarówno co do studia, jak i osoby producenta.

No a sam utwór? Pierwsze dwa single promujące poprzedni album („All the Time in the World” oraz „Hell to Pay”) wprowadziły mnie w przerażenie. Tym razem jestem jednak dużo bardziej spokojny. Utwór otwiera i zamyka klamrą zrobotyzowana tyrada Gillana, której pogłos może spowodować uniesienie niejednej brwi, ale za chwilę dołącza zespół i jesteśmy na dosyć znanym gruncie, który przywodzić może na myśl wspaniałe „Pictures of Home” czy też fajne „Spanish Archer”. W środku mamy instrumentalną, progresywno-barokową codę dosyć charakterystyczną dla duetu Morse/Airey, gdzie przez moment pojawia się wariacja bliska motywowi głównemu „Pictures of Home”.

Steve Morse jest ponownie w żelaznym uścisku producenta, gra oszczędniej i najbardziej irytujące cechy jego stylu trzymane są na wodzy.

Gillan w metafizycznym opisie ponurej rzeczywistości wraca na wyżyny swoich tekstowych możliwości pozostając wokalnie wciąż tym samym Gillanem (przynajmniej na płycie). “Sucking my milk from the venomous tit of the state Clearly designed to suppress every thought of escape” czy “Frozen in time I’m a specimen pinned to my throne With an army of butterflies pilloried placid and prone”, powodują, że uśmiech od razu pojawia się na twarzy.  

Prawdopodobnie nie jest to całościowo utwór wybitny, który wejdzie do purple’owego kanonu, jednak jest to cały czas przyjemnie słuchający się kawałek, zagrany z dużym swingiem, wyczuciem i klasą, bardzo ładnie brzmiący i na swój sposób mistyczno-delikatny.  Nie ma tu riffowego ognia, którym 25 lat temu mógłby nas uraczyć skład z Blackmore’em, ale jest obecna pewna doza nostalgii i samoświadomość zbliżającego się końca.

Wszystko łącznie z okładką jest spójne, ładnie skomponowane i buduje pozytywny obraz nadchodzącej płyty. 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!