Bardic Depths, The - Promises Of Hope

Artur Chachlowski

The Bardic Depths to zespół kierowany przez brytyjskiego multiinstrumentalistę Dave'a Bandanę. To doświadczony muzyk mający za sobą kooperację z wieloma znanymi muzykami. Tak jest też na wydanej w czerwcu br. płycie „Promises Of Hope”.

Gareth Cole (Fractal Mirror) gra na gitarach, Tim Gehrt (The Streets) na perkusji, a na instrumentach klawiszowych, saksofonach i wokalu pojawia się nie kto inny, a… Peter Jones. Nie muszę chyba wymieniać projektów, w których się udziela. Wydaje mi się, że każdy Czytelnik naszego portalu doskonale wie jak ważną pozycję w świecie współczesnego prog rocka zajmuje ten niewidomy artysta. Są jeszcze zaproszeni goście, a ich lista jest bardzo długa, a obejmuje ona m.in. tak znane nazwiska, jak Robin Armstrong (Cosmograf), John William Francis, Paolo Limoli, Kevin McCormick, Mike Warren i wielu innych. Ważną częścią zespołu, jest Brad Birzer (w ‘cywilu’ uniwersytecki profesor historii), który wspólnie z Dave'em Bandaną jest autorem konceptu oraz tekstów poszczególnych utworów. Opowiadana na płycie historia jest tyleż smutna, co dosyć pokrętna. Chyba najlepiej można byłoby ją zawrzeć w takim oto podsumowaniu: młoda dziewczyna próbuje popełnić samobójstwo, ale Niebo na to nie pozwala, oferując jej zamiast tego możliwość odkupienia. Sporo wyjaśnia tu oznaczony indeksem 2 utwór „Regal Pride”, w którym dowiadujemy się, że bohaterka została zdradzona przez tajemniczego człowieka, a ponura melodia tego nagrania w połączeniu z melancholijnym śpiewem Jonesa wprowadza smutną aurę, która swoim cieniem pokłada się niemal na całym albumie. Temat jest bardzo osobisty dla Birzera. Po utracie bliskiego członka rodziny wiele lat temu, podobno sam miał myśli samobójcze. W tekstach odwołuje się on zarówno do samobójstwa Dydony w „Eneidzie” Wergiliusza, sięga też po dorobek C.S. Lewisa, są tu też odniesienia do Biblii i do Najświętszej Marii Panny. Nie chcę głębiej wchodzić w ten trudny temat, Brad Birzer pisze o tym szczegółowo w książeczce towarzyszącej płycie. Zostawmy więc warstwę literacką na boku. Dla potrzeb tej recenzji umówmy się, że to nie ona, z punktu widzenia polskojęzycznego słuchacza, jest najważniejsza.

„Promises Of Hope” to album nr 2 w dorobku tego projektu. Pierwszy krążek ukazał się dwa lata temu pod prostym tytułem „The Bardic Depths”, a większość aktualnych członków zespołu wystąpiła na nim sporadycznie i jedynie w charakterze zaproszonych gości. Teraz jest inaczej. Obecność Petera Jonesa jednoznacznie definiuje charakter brzmienia zespołu i uwypukla zmiany w stosunku do poprzedniej płyty. Teraz The Bardic Depths to zespół brzmiący bardzo dojrzale, cały nowy album jest przemyślany, wycyzelowany i dopracowany. I zawiera wysmakowaną muzykę: zespół gra dźwięki osadzone w tradycji klasycznego prog rocka, a na płycie królują artrockowe brzmienia z nutką elementów jazzowych, bluesowych i symphonic rocka. Debiut, który wydawał się eksperymentalnym projektem panów Bandany i Birzera, zawierał więcej elementów elektronicznych i ambientowych, a teraz są one właściwie w całkowitym odwrocie.

Na „Promises Of Hope” aranżacje są o wiele bogatsze, a instrumentarium jest znacznie pełniejsze. Szczególnie może podobać się częste wykorzystanie saksofonu, soczyste basowe, często funkujące, rytmy, zdecydowanie więcej jest też partii wokalnych (obok Petera Jonesa naliczyłem kilkanaście osób, które śpiewają, bądź też posługują się tzw. ‘spoken word’). Nie wiem tylko czy to nie za dużo, szczególnie w sferze głównych ścieżek wokalnych prowadzonych na tym krążku przez kilku wokalistów. Moim zdaniem odrobinę zaburza to spójność płyty. Ale i tak wszystko to sprawia, że ​​nowy album jest zdecydowanie bardziej przystępny i chwytliwy.

Tym bardziej, że jest na nim mnóstwo dobrych melodii. Pilotujący ten album na singlu utwór „The Burning Flame” robi naprawdę dobre wrażenie, wprowadza prawdziwie pinkfloydowski klimat i wydaje mi się, że jest najmocniejszym punktem programu tej płyty. Podoba mi się lekko bluesujący klimat klimat tej kompozycji, w której przepięknie lśnią gitarowe dźwięki Kevina McCormicka. Bardzo lubię też temat „Consumed” za obecne w nim wspaniałe fletowe (Jones gra na penny whistle) liczne celtycko-folkowe tendencje, a także za rytm i perkusję oraz przepiękne gitarowe intro (tym razem na gitarze akustycznej) w wykonaniu McCormicka. Niesamowity jest instrumentalny temat „Colours And Shapes” wypełniony po brzegi muzycznymi abstrakcjami opartymi na delikatnym basie w otoczce fantastycznych partii saksofonu. W „Why Are You Here” nasza bohaterka znajduje się w zaświatach, gdzie czekają na nią pytania dotyczące jej ziemskiego życia:

“Why are you here?

Did you not respect?

Did you not cherish it?

Could you not love life?”

To dostojna ballada, ożywiona finezyjnym fortepianem (Paolo Limoli), świetnym saksofonem (znowu Jones!) i wspaniałym gitarowym solo Garetha Cole'a. Zaraz po niej pojawia się nagranie ”Returned”, które jest prawdziwym muzycznym benefisem Robina Armstronga. Talent Robina, który pokazuje wielką klasę wykonując główną linię wokalną (nieco zniekształconym, przyprawionym elektroniką, głosem) oraz grając na klawiszach, basie i gitarze prowadzącej, lśni tutaj pełnym blaskiem.

Nagranie „The Essence”, w którym na wokalu bryluje Dave Bandana, ma znamiona nieograniczonego muzycznego lotu. Mocny bit, żywe tempo i przebojowe solo na saksofonie nadają mu niesamowitej energii. W latach 80. byłby z tego niezły radiowy hicior.

Zaś finałowa, rozpoczynająca się od mocnych Hammondowych dźwięków, epicka, blisko dziesięciominutowa kompozycja „Imagine” jest jak koda adresowana do nas wszystkich i dotyczy wyborów, jakich musimy dokonać:

„Imagine a world in which we are judged by

Our best and our glory, our gift and our love…

 

There is a word and it needs to be heard.

It is hope. It is what you promised to me.

Rise up and see, it is our victory”.

Nadzieja. Podobno umiera ostatnia. A obietnica nadziei jest jak jasny promyk słońca w środku burzowego dnia. Taka jest ta płyta. Nadspodziewanie dobra, sprawiająca mnóstwo radości podczas jej poznawania. Sporo jest na niej fantastycznych momentów. O większości z nich napisałem powyżej. Ale zapewniam, że takich chwil na tej pycie jest znacznie więcej. Weźmy na przykład otwierający utwór „And She Appeared” - to chwytliwy rockowy numer, który trochę przypomina klasyczny Rush z lat 70. Zresztą podobnych analogii znajdziemy na tej płycie więcej. Są tu echa twórczości Camel, Barclay James Harvest, są ślady Pink Floyd, a nad wszystkim unosi się duch twórczości The Alan Parsons Project.

Podsumowując, „Promises of Hope” to niezwykle ciekawy album z prowokującym do przemyśleń konceptem Brada Birzera. Panowie Bandana, Cole, Jones i Gehrt zjednoczyli swoje siły i stworzyli mocny zespół, by pod wodzą Robina Armstronga, który zasiadł na tym albumie za producenckimi sterami, wspiąć się na prawdziwe wyżyny. To album bardzo solidny i posiada mnóstwo momentów, które brzmią świeżo i niesamowicie miło dla uszu każdego progrockowego fana.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!