Howe, Steve - Time

Aleksander Gruszczyński

ImageO tym, że Steve Howe jest gitarzystą wybitnym i wyśmienitym nie trzeba chyba nikogo przekonywać. O tym, że dobrze czuje się chyba w każdym gatunku muzycznym od klasyki, przez jazz do progresywnego rocka też nie. Pod koniec 2011 roku na rynku pojawił się album „Time”, zawierający nowe aranżacje kilku utworów klasycznych oraz kilka nowych kompozycji autorskich Steve'a i zaproszonych gości. Całość utrzymana jest w stylistyce muzyki klasycznej i fantastycznie kontrastuje z ostatnim albumem zespołu Yes.

Płytę otwiera utwór brazylijskiego kompozytora z lat 40. XX wieku Heitora Villa-Lobosa w aranżacji na gitarę i klawisze. „Bachianas brasileiras no. 5”, a konkretnie aria „Cantilena” z tej kompozycji w tej wersji brzmi wręcz zjawiskowo. Subtelne brzmienie elektrycznej gitary oraz sączące się w tle klawiszowe ozdobniki i dodatki bardziej kojarzą się z zimowym wieczorem w szwajcarskich Alpach niż z gorącą plażą Rio de Janeiro, ale niezależnie od tych skojarzeń jest to świetne otwarcie tego albumu, które wyraźnie pokazuje z czym będziemy mieć na „Time” do czynienia.

Następnym utworem jest „King's Ransom” autorstwa nowojorskiego muzyka Davida Biglina. To element współczesny, ale nie mniej klasyczny niż następująca po nim ”Cantata No. 140 (Wachet auf)” Bacha. Słuchając tych utworów nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Steve Howe wybierał je siedząc przy kominku któregoś długiego zimowego wieczora i oglądając przez okno prószący śnieg. W przeciwieństwie do ostatnich wydawnictw grup Asia czy Yes, a nawet jazzowego tria Steve'a, tu mamy do czynienia z utworami stonowanymi, muzyką wręcz relaksacyjną, która może grać w tle, ale zawsze pozostawia po sobie ślad.

Następnie mamy trzy utwory autorstwa samego gitarzysty przedzielone tylko kompozycją „Purification” Paula Joyce'a, grającego na płycie klawiszowca. „Orange” i „Rose”, chociaż różniące się od siebie dość znacznie, hołdują podobnym założeniom – obydwa utwory są na wskroś klasyczne, „Rose” nawet można określić jako bardziej klasyczną niż dzieła klasyków. W pierwszym z utworów słyszymy zespół symfoniczny, drugi przenosi nas myślami do XVIII wieku. Za to trzecia z kompozycji Steve'a na „Time”, czyli „The Explorer”, to Howe w najczystszej postaci, znanej chociażby z Homebrew, wsparty co prawda orkiestracją, ale zdecydowanie rozwijający swe skrzydła gitarowego geniuszu.

Kolejnym utworem jest „Kindred Spirits” Virgila Howe'a, syna Steve'a. Najbardziej jazzowy z wszystkich utworów na płycie jest jednak kolejnym, na którym brytyjski gitarzysta pokazuje swoją wirtuozerię. „Concerto Grosso In D Minor op. 3 no 11” Antonio Vivaldiego jest ostatnią nową aranżacją utworu klasycznego na płycie „Time”. Barokowe brzmienia wydają się być tak naturalne dla gitary Howe'a, jakby nigdy nic innego nie grał. Należy tu docenić Paula Joyce'a, który poza grą na klawiszach jest także autorem wspaniałych orkiestracji.

Album kończą trzy kompozycje autorskie Howe'a: „The 3rd of March”, „Steam Age” oraz „Apollo”. Wyrafinowany styl gitarzysty Yes połączony z orkiestrową aranżacją daje w nich niesamowite efekty, zresztą jak na całym albumie „Time”.

Podsumowując – płyta znakomita, chociaż nie dla każdego. Jeśli ktoś muzyki klasycznej nie lubi raczej nie znajdzie na tym wydawnictwie nic ciekawego, chociaż jeśli jest fanem Steve'a Howe'a na pewno doceni jego kunszt. Pora roku już nie ta, ale mimo wszystko uważam, że „Time” nadaje się przede wszystkim na długie jesienne i zimowe wieczory, gdy chcemy odpocząć od codziennego pędu i zgiełku. Stonowane i subtelne dźwięki dochodzące z głośników na pewno w tym pomogą.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!