Squackett - A Life Within A Day

Przemysław Stochmal

ImageSteve Hackett i Chris Squire - to artyści, których przedstawiać nie trzeba; postaci-instytucje, nazwiska-legendy. Już kilka lat mówiło się o tym, że szykują oni razem album, w świadomości fanów progrocka długi już czas funkcjonowała sympatyczna nazwa projektu, a apetyty na wspólną muzykę obu panów zaostrzało pojawianie się basisty na ostatnich płytach Hacketta. Tymczasem album „A Life Within A Day” projektu pod kryptonimem Squackett jest nareszcie dostępny na rynku.

Trochę Yes, trochę Hacketta, trochę czegoś jeszcze – to skądinąd trywialne stwierdzenie w odniesieniu do materiału wypełniającego album można by uznać za jak najbardziej prawdziwe. Na płycie bowiem odnaleźć da się zarówno bliskie macierzystej formacji Squire’a piosenki, jak i utwory, które z powodzeniem mogłyby pojawić się w programie którejś z płyt byłego gitarzysty Genesis. Poza trademarkami stylu gry obu instrumentalistów rozwiązania typowe dla ich muzyki słychać tu bardzo często – tu pojawi się ciężka hackettowska rytmika kierująca mozolną melodią, tam typowe dla gitarzysty inklinacje bluesowe, gdzie indziej chórki niemal żywcem wyjęte z któregoś z nagrań Yes (współgranie głosu Squire’a z głosem Amandy Lehmann skutecznie imituje charakterystyczne brzmienie wokalnego duetu Squire-Anderson). Refreny wielogłosowe, w równej mierze cechujące również i solowe dokonania Hacketta, są tu zresztą tak liczne, że niemalże stanowią zasadę wokalnej strony albumu.

Określenie „A Life Within A Day” miarą zlepku patentów i zestawienia pojedynczych piosenek w stylu Yes i Steve’a Hacketta byłoby jednak zbyt proste, a nawet mogłoby okazać się krzywdzące. Mimo naszpikowania płyty rozpoznawalnymi stylistycznie rozwiązaniami, właściwie żadna z piosenek nie brzmi w całości zbyt „hackettowsko”, ani zbyt „squire’owsko”. Album ten bowiem jako całość jest niebywale spójny, co w moim przekonaniu stanowi efekt wielkiego artystycznego i pozaartystycznego zrozumienia obydwu muzyków. Wiele tu chwytliwych, pozytywnych, ale całkiem przemyślanych melodii, równie przekonywujących w prostych aranżach, jak i w nagraniach, którym pod względem aranżacyjnym poświęcono więcej uwagi. Jedyny mankament tego w zasadzie piosenkowego albumu można by upatrywać w braku instrumentalnego kilera, swoistego „Los Endos” obu panów, jako że świetny, rozpędzony środek otwierającego album utworu tytułowego obiecywać może wiele.

Niemniej jednak jest to, co warto podkreślić, materiał stworzony bez żenady, materiał, którego nie sposób posądzić o charakter usilnego dorabiania do emerytury jego autorów, czego osobiście w przypadku niezbyt twórczego już Squire’a nieco się obawiałem. To kolejny  w tym roku art-rockowy super-duet (tym razem utworzony przez absolutnych klasyków progresywnego rocka), który proponuje muzykę naprawdę wartą uwagi. 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!