Rocket Scientists - Refuel

Artur Chachlowski

ImageAmerykańska formacja Rocket Scientists, choć to grupa o wieloletnim stażu scenicznym (jej początki sięgają końca lat 80., a płytowy debiut „Earthbound” nastąpił w roku 1993), nie ma jakoś szczęścia do prezentacji w MLWZ. Po trosze sama sobie jest winna – po serii trzech albumów wydanych jeszcze w latach 90. nastąpiła długa przerwa, aż do roku 2006, kiedy to ukazała się jedyna recenzowana u nas płyta „Revolution Road”. A potem przyszło nam czekać na premierowe nagrania następnych 8 lat, aż do listopadowej premiery krążka zatytułowanego „Refuel”. I nawet gdyby bardzo skrupulatnie przewertować zawartość naszego portalu, nazwa Rocket Scientists przewija się tam raczej w kontekście solowych i pobocznych projektów lidera zespołu, Erika Norlandera, niźli jego macierzystej formacji. A przecież przez wielu zespół ten uważany jest za jednego z prekursorów amerykańskiego neoprogresywnego rocka, a przynajmniej za jednego z najważniejszych reprezentantów tego gatunku zza oceanu.

Nie sposób nam, Europejczykom polemizować z tymi opiniami, wszak nie wszystko co dobre i wartościowe w muzyce powstałej po tamtej stronie Atlantyku trafia do naszych uszu i na półki zaprzyjaźnionych sklepów płytowych. Tak właśnie jest z Rocket Scientists – zespołem u nas prawie nieznanym, a w USA cieszącym się statusem nieomal kultowego. Najnowszy album Amerykanów ma szanse coś zmienić w postrzeganiu tej formacji. Tym bardziej, że „Refuel” to dzieło ze wszech miar udane, do głębi przemyślane, a w opinii niżej podpisanego – po wielokrotnym i uważnym jego przesłuchaniu – jest to pozycja mająca pewne iejsce w ścisłej czołówce najlepszych płyt 2014 roku.

Być może poprzednie zdanie niektórych zaintrygowało, niektórych może zbulwersowało, lecz proszę mi wierzyć, nie ma w nim ani krzty przesady. Moja opinia, że „Refuel” jest płytą wręcz fascynującą i zawierającą tak wspaniałą muzykę, że nie sposób się od niej oderwać, nie bierze się tylko stąd, że kończący się rok raczej nie obfitował w albumy wybitne i takie, które mają szanse przejść do historii prog rocka. A „Refuel” taką szansę zdecydowanie ma!

Całość muzyki na płycie trwa nieco ponad godzinę i zebrana jest w zestaw 12 kompozycji. Kompozycji zróżnicowanych pod względem długości i stylu, ale dzięki temu zespół Rocket Scientists przykuwa uwagę słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty. Nawet w przypadku obcowania z najdłuższymi kompozycjami – są nimi „Rome’s About To Fall” i „The Fading Light” (ale ich rozmiary i tak nie przekraczają 8 minut) – ani przez moment nie pojawia się nuda, a zmieniające się tempo i różnorodność wspaniałych dźwięków i melodii sprawia, że aż trudno uwierzyć kiedy w ogóle minął czas przeznaczony na ich wysłuchanie.

Album rozpoczyna się od chwytliwego instrumentalnego intro „Refuel”, z którego wyłania się pierwszy właściwy utwór na płycie, „She’s Getting Hysterical”, z melodyjnym, szybko wpadającym w ucho refrenem, nadającymi rytm dynamicznymi pociągnięciami wiolonczeli i fanfarowym motywem przewodnim zagranym na syntezatorze. Już sam początek tego wydawnictwa może się spodobać i to bardzo. A przecież zaraz potem zespół zabiera nas na wielobarwną karuzelę zmieniających się nastrojów i klimatów. Najpierw następuje wyciszenie w postaci rytmicznego nagrania „Martial”, potem mamy liryczną balladę „It’s Over”, która jest po prostu przeuroczą i smutną piosenką o miłości. A przy tym niesamowicie urokliwą, bo smutne piosenki o miłości są po prostu najpiękniejsze. Zaraz po niej następuje zaskakująco brzmiący utwór, który zahacza o muzyczną neoklasykę – „Regenerate”. Wiolonczele, skrzypce, delikatne dźwięki fortepianu… Czujemy się raczej jak w filharmonii, niż podczas słuchania rockowej płyty. Podobny zabieg pojawia się na płycie „Refuel” jeszcze raz. Tym razem nieco później i nieco krócej, w formie utworu „Reconstruct”. Co ciekawe, oba te „klasycznie” brzmiące tematy poprzedzają dwa najbardziej przebojowe na płycie utwory. W pierwszym przypadku to wspomniany już „The Fading Light” (spytacie: cóż to za „przebój”, skoro trwa on 7 i pół minuty? Ale uwierzcie – ten utwór naprawdę brzmi przebojowo!), a w drugim – prawdziwą piosenkową perełkę tego albumu – fenomenalny utwór „Cheshire Cat Smile”, zaśpiewany w porywający sposób przez Kelly Keelinga. Pomiędzy nimi znajduje się jeszcze półakustyczne nagranie „The World Waits For You”. Jest to wspaniałe spowolnienie, wyciszenie i ukojenie przed pędzącą w tempie rollercoastera drugą częścią płyty. Bowiem tuż po wspomnianym już przebojowym nagraniu „Cheshire Cat Smile”, w którym aż skrzy się od pięknych melodii i przepychu aranżacyjnego (trąbki, puzony, flety, mandoliny…), i które jest prawdziwym punktem kulminacyjnym albumu, mamy jeszcze trzy kompozycje, które – nic nie ujmując wspaniałym przecież utworom z pierwszej części płyty – stanowią chyba najmocniejsze punkty programu albumu „Refuel”.

Pierwsza z nich to „Rome’s About To Fall”, której najbliżej jest do miana progrockowego epiku. Pięknie się rozwija ten utwór, napięcie i emocje dawkowane są tu w sposób mistrzowski, a świetne wykorzystanie nastroju i genialna instrumentacja (melotron, gitarowe solówki) przywodzą na myśl stare dobre czasy niezapomnianych lat 70. Przedostatnia kompozycja na płycie to rozpędzony i najeżony elektroniką instrumental zatytułowany „Galileo”, z którego po 5 minutach efektownej jazdy bez trzymanki wyłania się kończący całość utwór „The Lost Years”. To finał godny tej wspaniałej płyty. Monumentalny, podniosły, świetnie zilustrowany instrumentalnie i doskonale zinterpretowany wokalnie przez Marka McCrite’a i towarzyszącą mu w tym jednym utworze Lanę Lane (prywatnie żonę lidera, klawiszowca i kompozytora zespołu Erika Norlandera).

Prawie zupełnie nieznana (niesłusznie!) w naszym kraju grupa Rocket Scienists to naprawdę świetny zespół, który albumem „Refuel” udowodnił, że należy do czołówki współczesnych nowatorów muzyki progresywno-rockowej. Nie wiem skąd akurat teraz wyzwoliła się w nim aż tak pozytywna energia, która zaowocowała tak udanym wydawnictwem, ale nie sposób użyć pod adresem albumu „Refuel” innego określenia, jak „świetny”, a nawet „genialny”. Dlatego przybijmy piątkę panom Erikowi Norlanderowi, Markowi McCrite (v, g), ukrytemu nieco w ich cieniu Donowi Schiffowi (choć w kilku fragmentach albumu popisuje się on wręcz fenomenalnymi partiami granymi na Chapman Sticku oraz… wiolonczelach) oraz gościnnie występującemu na „Refuel” perkusiście Greggowi Bissonette. Nagrali przewspaniały w odbiorze i coraz cudowniejszy przy każdym kolejnym przesłuchaniu album, którego nie powinno się pominąć i przejść wobec niego obojętnie (bo strata byłaby zbyt duża), ani też nie wziąć pod uwagę przed zbliżającym się milowymi krokami plebiscytem na najlepszy album 2014 roku (bo byłoby to niesprawiedliwe). Dlatego namawiam wszystkich słuchaczy o szeroko otwartych uszach: nie czekajcie ani chwili, poproście św. Mikołaja, by przyniósł Wam w prezencie tę płytę, a następnie wielokrotnie przesłuchajcie ją uważnie i w skupieniu. Zresztą nie, wystarczy posłuchać jej raz. A potem i tak nie powstrzymacie własnej ręki, bo sama będzie wciskać przycisk PLAY na odtwarzaczu… Taka to płyta!    

                                                                                                                                   

Artur Chachlowski

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!