Hughes, Steve - Once We Were-Part One

Artur Chachlowski

ImageSteve Hughes to muzyk, który w trakcie ostatnich lat związany był z grupą Big Big Train (m.in. grał na płytach „English Boy Wonders” (1997) i „Gathering Speed” (2004)), występował też z supergrupą Kino oraz legendą brytyjskiego rocka – formacją The Enid.

Tym razem daje się on nam poznać jako muzyk solowy, grający nie tylko na perkusji, ale i na gitarach, basie, instrumentach klawiszowych, a przede wszystkim jako artysta śpiewający. Na wydanej przez wytwórnię Progressive Promotion Records płycie zatytułowanej „Once We Were - Part One”, która jest fragmentem większego przedsięwzięcia, bowiem pod koniec roku Steve wyda drugą część tego albumu, praktycznie odpowiada on za całą muzykę i całą sferę wokalną (w niewielkim stopniu wspomagany jest on przez żeński chórek, skrzypka o polskim nazwisku Macieja Zolnowskiego oraz kilku gitarzystów, m.in. Declana Burke’a (ex-Frost*)).

„Once We Were - Part One” pod względem stylistycznym jest kontynuacją linii zapoczątkowanej na wydanej w ubiegłym roku poprzedniej płycie Hughesa „Tales From The Silent Ocean”. Też jest to album zawierający dość eklektyczne kompozycje, a muzyka wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom. Podobnie też zyskuje sobie ona przy bliższym poznaniu, ale wymaga od odbiorcy znacznie więcej czasu na to, by odkryć jej prawdziwe zalety. Program płyty wypełniają zarówno krótkie, wręcz miniaturowe utwory: „A New Life”, „Propaganda Part One”, „Second Chances” (wszystkie trwające po 2-3 minuty), utwory średniej długości („Saigo Ni Moichido”), długie, blisko 10-minutowe („Kettering Road”, „That Could’ve Been Us”, „For Jay”) oraz bardzo długie kompozycje (otwierająca całość, dość niespójna, pokrętna i zawiła, a tym samym niełatwa w odbiorze suita „The Summer Soldier” trwa aż… 33 minuty!). W gronie tym są nagrania wokalno-instrumentalne oraz instrumentalne dość mocno nasączone elektroniką (niekiedy aż do tego stopnia, że budzą się skojarzenia np. z Daft Punk), ale też często słyszymy dźwięki klasycznego fortepianu, typowo rockowego instrumentarium oraz działające jak balsam dla uszu, łagodne brzmienia skrzypiec. Wysoki, ale przyjemny wokal Steve’a to kolejna wartość dodana tego ambitnego wydawnictwa.

Koncepcja dyptyku „Once We Were” opowiada o człowieku, który pojawia się w różnych miejscach usytuowanych w różnych punktach w czasie i który opowiada historie z własnego życia, w których z kolei przewijają się tematy miłości, smutku, opuszczenia, rozpadających się związków, śmierci oraz wojny. W efekcie mamy do czynienia z albumem tyleż ambitnym, co trochę zawiłym, a niekiedy i pokrętnym. Ale jako się rzekło, ma on swoje (liczne!) dobre momenty, do których niewątpliwie zaliczyć można, a nawet trzeba, takie utwory, jak „This Could’ve Been Us”, „Was I Wrong?”, „Saigo Ni Moichido” czy „Kettering Road”. Zresztą takich wyróżniających się nagrań przybywa z każdym kolejnym przesłuchaniem, w miarę coraz lepszego poznawania tego materiału. Trzeba jednak – przynajmniej na początku – uzbroić się w cierpliwość i nie zrażać się po pierwszym nienajlepszym wrażeniu, bo drugie jest już zdecydowanie lepsze. O czym z głębokim przekonaniem (bo naprawdę przekonałem się o tym na własnej skórze) Was informuję i zachęcam do bliższego poznania tej płyty.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!