IO Earth - Sanctuary

Artur Chachlowski

Ten zespół nie przestaje zadziwiać. Każda kolejna płyta IO Earth świadczy nie tylko o niezwykłej kreatywności Dave’a Curetona oraz towarzyszących mu muzyków, ale o tym, że mamy do czynienia z zespołem niezwykłym, dostarczającym niesamowicie emocjonujących przeżyć.

Losy IO Earth śledzimy w MLWZ praktycznie od samego początku działalności tej formacji. Omawiamy na naszych łamach każdą kolejną płytę i z ogromną radością przekonujemy się, że za każdym razem jesteśmy czymś miło zaskoczeni. Po wielokrotnym przesłuchaniu muzycznej zawartości najnowszego krążka wciąż nie wiem czy „Sanctuary” jest moją ulubioną płytą grupy IO Earth (chyba nie), ale wiem, że zespół przedstawia na niej solidną porcję inteligentnego, wielowątkowego i pełnego kontrastów prog rocka, coraz bardziej bryluje w swojej kreatywności, przedstawia nieoczywiste rozwiązania oraz po mistrzowsku interpretuje swoje piosenki, coraz lepiej podkreślając ich emocjonalną intensywność. Wszystko to sprawia, że katalog płyt IO Earth jest tak bardzo fascynujący, a nowy krążek perfekcyjnie wpisuje się w ten rosnący trend.

Jest jedna kluczowa personalna zmiana na tym albumie: w zespole nie ma już Rosanny Lefevre, która została zastąpiona przez powracającą do zespołu wokalistkę Lindę Odinsen. Zmiana to dość istotna, choć przyznam szczerze, że obie wokalistki (to samo zresztą mogę powiedzieć o śpiewającej na pierwszych płytach Claire Malin) to utalentowane, obdarzone ciekawymi głosami, dziewczyny. Trudno byłoby mi jednoznacznie wskazać moją ulubioną wokalistkę tego zespołu, ale powiem tak: głos Lindy Odinsen wręcz idealnie pasuje do świata dźwięków IO Earth i zawsze potrafi odzwierciedlić nastrój utworu, niezależnie od tego, czy jest on eteryczny, dynamiczny czy epicki. A w takich właśnie klimatach osadzone są piosenki wypełniające program albumu „Sanctuary”.

Jest ich dziewięć i od razu zaznaczę, że nowe wydawnictwo nie należy do łatwych w odbiorze już od pierwszego przesłuchania. To album z gatunku takich, które narastają, które ujawniają swoje tajemnice przy którymś dopiero podejściu, którego prawdziwą klasę doceni się dopiero po gruntownym poznaniu. Trzeba temu krążkowi dać czas. Trzeba pozwolić mu kręcić się w odtwarzaczu długo i bez żadnych ograniczeń. A gdy już ma się wrażenie, że poznało się go już na wylot i w każdym szczególe, to najlepiej zrobić małą przerwę i wrócić do niego po jakimś czasie. Zapewniam, że nadal nie przestanie zachwycać i ujawniać swoje pochowane gdzieś głęboko fascynujące muzyczne tajemnice.

Całość rozpoczyna się od nagrania „Outside”, które łączy w sobie delikatną gitarę akustyczną z ciężkimi riffami gitary elektrycznej – obie rozpostarte są na tle onirycznego dźwiękowego podkładu i sennego śpiewu Lindy. „Outside” zawiera też krótką, ale zapierającą dech w piersiach gitarową solówkę, która kończy ten tyleż potężny, co nieoczywisty, utwór.

Zaraz po tym intensywnym wstępie otrzymujemy dwa nieco prostsze utwory (przynajmniej pod względem budowy). W zwrotkach utworu „Running” króluje pulsujący rytm, który następnie przechodzi w wolniejszą frazę refrenu. Prawdziwą ozdobą jest pojawiający się okresowo na dalszym tle operowy wokal Lindy Odinsen, który nadaje tej piosence subtelny odcień symfoniczności. Oznaczone indeksem 3 nagranie tytułowe utrzymane jest w klimacie nagrań Evanescence, co akurat nie traktuję za coś szczególnie ekscytującego, lecz na szczęście jego finałowa część rozwija się w intrygującym, w pełni instrumentalnym nastroju, prowadząc do szaleńczego gitarowego solo, które w samej końcówce stawia przysłowiową kropkę nad ‘i’ tego oryginalnie skonstruowanego nagrania.

W kompozycji „The Child”, która w miarę słuchania płyty urosła do miana mojego zdecydowanego faworyta, zachwyca konsekwencja w budowaniu nastroju począwszy od klimatycznej sekwencji fortepianu we wstępie aż po zamykającą ją żałobnie brzmiącą wiolonczelę, no i oczywiście to wszystko co dzieje się pośrodku, z chyba najefektowniejszą na całym albumie długą, powabną partią gitary.

Liryczna ballada „Close By”, pomimo swojej zwięzłości (to najkrótsze nagranie na płycie - trwa 5 minut z sekundami) i lapidarności (instrumentarium ograniczone jest w niej do niezbędnego minimum), ma w sobie przeogromny ładunek emocjonalny, skrupulatnie tkany przez dwie złote nici (śpiew i fortepian), które splatają się w niezwykle magiczny dźwiękowy krajobraz. To cicha, spokojna i bardzo minimalistyczna piosenka, tak bardzo inna od pozostałych utworów na płycie, a przy tym wyróżniająca się na ich tle swoją oryginalnością i mocą przekazu.

Intensywnie zagrany „Airborne” ma kilka świetnych momentów, w tym znakomite progresywne riffy gitary pod sam koniec, ale główna jego część utrzymana jest w powolnym tempie, które sprowadza to nagranie na rozległe, odrobinę mętne, wody. I pewnie nie zwróciłbym nań jakiejś szczególnej uwagi, gdyby nie pojawiający się tu główny wokal w wykonaniu liderującego grupie IO Earth Dave’a Curetona.

Danie główne płyty to dziewięciominutowa kompozycja „Changes”. To soczyście symfoniczny utwór z lekko wschodnim klimatem. Jest znakomicie skonstruowany, począwszy od delikatnej sekwencji smyczków i fletu (za orkiestracje odpowiada keyboardzista Adam Goughh, na fletach gra Luke Shingler), która rozpoczyna i kończy utwór, aż po sposób, w jaki muzyka stopniowo nabiera tempa, stając się coraz bogatsza, pełniejsza i coraz bardziej intensywna. W utworze tym, którego piękno podkreśla tyleż efektowna, co szalona (w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu) partia gitary pojawiająca się w piątej minucie, panuje klimat niczym ze starych nagrań Mostly Autumn.

„Sunshine” to utwór napędzany wdzięcznym, intensywnym riffem. Z początku wydaje się nieco dziwaczny, mdły i nijaki, chociaż to uczucie mija przy kolejnych przesłuchaniach, a dodatkowo jest w nim niezapomniany moment zmieniający nastrój, kiedy to po „rzeźbiącej” gitarowej solówce muzyka wycisza się na chwilę, pozwalając Luke’owi Shinglerowi zająć centralne miejsce na scenie i uraczyć słuchacza efektowną partią saksofonu. A z niej wypływa jedna z najpiękniejszych instrumentalnych partii na płycie – gitara Curetona taka, że palce lizać!

No i czas wreszcie na końcowy utwór – „Won’t Be Afraid”. Dominuje w nim delikatny motyw zbudowany na melodii zagranej na gitarze akustycznej, który rozwija się w niespiesznym tempie, by osiągnąć wyraźnie zaakcentowany punkt kulminacyjny. Zanim jednak do tego dojdzie, syntezatory i bas przeplatają się ze sobą, tworząc wraz z perkusją oryginalne brzmienia (brawa dla sekcji rytmicznej: Tim Wilson (perkusja) – Christian Nokes (bas)), po czym znowu pojawiają się po kolei: gitara (Cureton!), smyczki (Gough!) i wokal (Odinsen!), by rozkwitnąć w pełni i razem tworzyć coś boleśnie smutnego, a zarazem niewyobrażalnie pięknego: wspaniały finał utworu. Wspaniały finał płyty… A na samym końcu słyszymy już tylko szept Lindy Odinsen: „The darkness descends…” („Zapada ciemność”). Tak, ciemność, gdyż „Sanctuary” wydaje się najbardziej mrocznym i najobficiej wypełnionym przeróżnymi muzycznymi kontrastami albumem w całym, niemałym już przecież, dorobku IO Earth.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!