Porcupine Tree - The Incident

Artur Chachlowski

ImageNie, żebym odczuwał z tego powodu jakąś satysfakcję, ale czasami dobrze jest przekonać się, że choć raz coś komuś nie wyszło. Albo nie wyszło do końca perfekcyjnie. Nie, żeby cieszyć się z czyichś porażek i nieszczęść, ale żeby stwierdzić, że ten ktoś to nie żaden cyborg i superman, tylko prawdziwy człowiek z krwi i kości. Mający też prawo do chwili słabości.

Ostatnimi czasy wszystko, za co zabierał się Steven Wilson momentalnie zamieniało się w złoto. Nieważne, czy produkował się pod szyldem No-Man, Blackfield, Porcupine Tree czy firmował muzykę wyłącznie swoim nazwiskiem, wszystko było pasmem jego artystycznych sukcesów. Musiał kiedyś nadejść słabszy moment. Tak, jak nawet najlepszej drużynie przytrafia się zwykle jeden słaby mecz w turnieju (na szczęście nie dotyczy to naszych siatkarzy, którzy po serii ośmiu wspaniałych zwycięstw sięgnęli w minioną niedzielę po złoto Mistrzostw Europy), tak i kryzys dopadł Stevena Wilsona na najnowszej płycie jego sztandarowego projektu o nazwie Porcupine Tree.

Wykoncypowany temat, wycyzelowany pomysł, przemyślane do ostatniego szczegółu wykonanie i… klapa. Tak, drodzy Czytelnicy i Wy jeszcze droższe Czytelniczki. Choć „klapa” to być może za mocne słowo. Ale „The Incident” to pod względem artystycznym jednak niespodziewana porażka Jeżozwierzy. 

Najnowsze wydawnictwo Porcupine Tree składa się z dwóch srebrnych krążków. Pierwszy wypełnia 55-minutowy, składający się z 14 części utwór tytułowy, a drugi stanowi kolekcję 4 nagrań niewiążących się z konceptem, który wypełnia podstawową część płyty. Czego dotyczy historia opowiadana na płycie „The Incident”? O detalach można się dowiedzieć z licznych wywiadów, których ostatnio udziela Wilson, a które w ostatnim czasie krążą po prasie muzycznej i po internecie. Ogólnie rzecz biorąc, Wilson na swoim nowym krążku opowiada historię o rzeczach, które widział, o których słyszał lub też, których był mimowolnym świadkiem. O sprawach, które go poruszyły i które stały się pretekstem do jego osobistych, bardziej ogólnych refleksji nad życiem. 14 muzycznych tematów układa się w jedną muzyczną całość, dość płynnie się ze sobą łączącą, ale sprawiającą trochę mało spójne wrażenie. Niektóre z poszczególnych sekcji suity „The Incident” mogłyby istnieć samodzielnie (o nich za chwilę), niektóre zaś (większość!) są tylko uzupełnieniem, muzycznym łącznikiem pomiędzy kolejnymi wątkami opowieści.

Album rozpoczyna się od mocnego gitarowego „bum” pt. „Occam’s Razor” symbolizującego wypadek samochodowy. Charakterystyczny akord, na którym opiera się ten wstęp, powraca w trakcie tej 55-minutowej historii jeszcze kilkakrotnie. Już w drugim fragmencie, „The Blind House”, następuje pewna wariacja na jego temat, ale tak naprawdę, na dobre płyta rozpoczyna się dopiero od części nr 3 tej historii - utworu „Great Expectations”. Ten zaledwie 90-sekundowy fragment ma znamiona pierwszej piosenki w tym zestawie, a zaraz po nim z jego ostatnich dźwięków rozwija się kolejny, tym razem liryczny, łącznik zatytułowany „Kneel And Disconnect”. I tak jest już do końca płyty. Raz żywej, raz spokojnej. Raz dłużej, raz krócej. Z tym, że w całej historii są co najmniej 3 tematy, które śmiało mogłyby funkcjonować jako samodzielne utwory. Dodajmy: całkiem niezłe utwory….

I tak, trwający 4 minuty i 43 sekundy „Drawing The Line” to chyba najbardziej przebojowy fragment suity. Świetnie skrojony refren błyskawicznie zapada w pamięć i jak już się „przyczepi”, to siedzi w głowie bez przerwy. Z kolei prawie 12-minutowy „Time Flies” to bardzo epicka, świetna (naprawdę świetna!!!) kompozycja, która swoim klimatem i gitarowymi zagrywkami przywodzi na myśl dzieła Anthony Philipsa („The Geese & The Ghost”), Pink Floyd (wyraźnie słychać w niej riffy będące połączeniem fragmentów „Dogs” i „Sheep” z płyty „Animals”), a nawet Led Zeppelin. To kluczowy, umieszczony centralnie w połowie suity, moment na tej płycie. Najmocniejszy punkt programu całego albumu. Poruszający autobiograficzne wątki z dzieciństwa autora i przywołujący w swoim tekście pamięć o Beatlesach i Jimmy Hendrixie. Porównywalny nagromadzonym w sobie ładunkiem emocji z pamiętnym „Anesthetize” z poprzedniej płyty Jeżozwierzy. Niewątpliwie w czternastoczęściowej suicie wyróżnia się też umieszczony na samym końcu spokojny piosenkowy temat „I Drive The Hearse”. To bardzo ładne, balladowe zwieńczenie pierwszego krążka. No, może do tego grona „suwerennych utworów” zaliczyłbym jeszcze niespełna trzyminutowy utwór „The Séance”, który ze swoją miłą dla ucha liryczną melodią mógłby z powodzeniem zaistnieć jako samodzielna piosenka, choć akurat w tym przypadku doskonale pasuje on jako spokojny łącznik pomiędzy dwiema bardzo dynamicznymi, zagranymi „na ostro” sekcjami: „Octane Twisted” i „Circle Of Manias”.

Pomimo kilku niezłych momentów suita „The Incident” jakoś mnie nie przekonuje. Za dużo w niej dłużyzn i udziwnień. Wydaje mi się, że o wiele lepiej wypadłaby ona, gdyby skrócono ją o kilkanaście minut. Są w niej niestety chwile, kiedy muzyka za bardzo się ślimaczy, ciągnie się i zupełnie się rozmywa. Wiem, że Steven Wilson w swojej branży osiągnął już prawie wszystko i pewnie chciał się teraz zmierzyć z zupełnie nową formę muzyczną złożoną z krótszych tematów łączących się w zamkniętą całość. Ale z przykrością muszę stwierdzić, że „The Incident” na pewno nie stanie się drugim „Misplaced Childhood” Marillionu, drugą pinkfloydowską „Ścianą” czy nawet genesisowskim „Supper’s Ready”.

Niestety, „Incydentowi” sporo do tych słynnych dzieł brakuje. Nawet, jeśli uznać go za dobry, to jest to tylko dobry, a nie bardzo dobry album. A już samo to w przypadku Jeżozwierzy można uznać za porażkę. Moją opinię ugruntowuje dodatkowo zestaw 4 piosenek umieszczonych na drugim krążku. „Flicker” to za bardzo uduchowiony utwór, który po prostu zmierza donikąd. Mroczny i pokręcony „Bonnie The Cat” pewnie bardziej pasowałby na wydanej w tym roku solowej płycie Wilsona. Tak, jak i „Black Dahlia” pasowałaby lepiej na albumie duetu Blackfield. Pasowałaby, gdyby miała bardziej oczywistą i szybciej wpadającą w ucho melodię. Ale i tak wydaje mi się, że to zdecydowanie najbardziej udany utwór w tym gronie, z tym, że jedna „Czarna Dalia” wiosny nie czyni. Tym bardziej, że czwarte nagranie z drugiego krążka, „Remember Me Lover”, zapewne pomyślane, jako gwóźdź programu tego 20-minutowego zestawu, też rozczarowuje. Cyniczny tekst (brawo!) w połączeniu z leniwie rozwijającą się melodią (też brawo!) tworzy 7 i pół minutową mieszankę, która, paradoksalnie zamiast lśnić, poprzez swoją monotonię dłuży się niemiłosiernie. Mam wrażenie (choć Wilson i spółka będą się zapewne przed takim stwierdzeniem bronić rękami i nogami), że w przypadku krążka nr 2 mamy do czynienia z najzwyczajniejszymi w świecie odrzutami. Żaden, podkreślam: żaden, z tych czterech utworów nie wnosi niczego nowego do dyskografii „Porków”. Ba, żaden z nich swoim poziomem nie ociera się nawet o wysoką przecież, jeżozwierzową średnią.

Tyle. Z dużej chmury i z szumnych zapowiedzi spadł stosunkowo mały deszcz. Pokropiło trochę. Ale są tacy, co lubią dżdżystą pogodę. Dlatego jestem pewien, że album „The Incident” znajdzie spore grono swoich wiernych wielbicieli. Ja, będąc jego krytykiem stanę pewnie po stronie mniejszości. No cóż… De gustibus… Choć przyznaję bez bicia, że „Time Flies” zrobiło na mnie przeogromne wrażenie.

Z „Porkami” tak to już jest, że cieszą się bezgranicznym zaufaniem polskiej publiczności. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby za 3 miesiące „The Incident” w naszym dorocznym małoleksykonowym plebiscycie został wybrany „Najlepszą Płytą 2009 roku”…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!