Kingcrow - Phlegethon

Artur Chachlowski

Image„Phlegethon” to nadspodziewanie dobry album. Choć nie pomyślałem tak od razu. Nie polubiłem go od samego początku. Właściwie to dopiero po jakimś czasie nauczyłem się go lubić. Bo wcale nie „kliknął” już przy pierwszym przesłuchaniu. Ale od początku miałem jakieś dziwne wewnętrzne przekonanie, że ma on w sobie to „coś”. Coś, co kazało mi raz po raz nastawiać ten krążek od początku i słuchać go, słuchać i słuchać…

Nie minął tydzień tego słuchania i wiedziałem już, że to album niezwykły. Dzisiaj, gdy płytę tę znam już od mniej więcej od miesiąca, mogę o niej powiedzieć tyle, że podoba mi się ona i to bardzo. A przecież nagrał ją zespół, którego nazwa nic mi nie mówi. Zespół właściwie znikąd. Zespół kompletnie nieodkryty. A gdy dodać do tego fakt, że „Phlegethon” jest już trzecim krążkiem w jego dorobku, to bez zmrużenia okiem można powiedzieć, że Kingcrow to nie tylko formacja nieodkryta, ale i jedna z najbardziej niedocenionych grup w świecie progresywnego rocka.

Zdobywając wiadomości o zespole dla potrzeb niniejszej recenzji ze zdumieniem odkryłem, że w 2004 roku zadebiutował on albumem „Insider”, a w 2007 roku wydał jego następcę w postaci krążka zatytułowanego „Timetropia”. Od tamtej pory zamienił się wokalista – miejsce za mikrofonem zajął Diego Marchesi, a także keybordzista – jest nim Cristian Della Polla. Prym w zespole wiodą jednak bracia: Diego (g, bg) i Thundra (dr) Cafolla. Skład grupy uzupełnia jeszcze gitarzysta Ivan Nastasi oraz - choć jego nazwisko wydrukowane jest mniejszą czcionką - basista Angelo Orlando. Nie znam poprzednich płyt tej włoskiej (tak, Kingcrow pochodzi z Włoch, co niewątpliwie powinno wzmóc czujność sympatyków typowo „włoskiej szkoły rocka progresywnego”) formacji, nie wiem więc czy i jak bardzo na przestrzeni lat zmieniała się jej muzyka. Ale z prawdziwą radością mogę poinformować, że na albumie „Phlegethon” znajduje się mnóstwo ciekawych i dosyć finezyjnie zagranych utworów, w których czają się echa dokonań Dream Theater, Pain Of Salvation, Tool, Porcupine Tree, Riverside, Pink Floyd, Rush, a nawet Black Sabbath. Choć tak naprawdę to niezmiernie trudno jest wskazać najbliższe pokrewieństwo z którymś konkretnym z wyżej wymienionych zespołów. Muzyka Kingcrow jest po prostu wypadkową stylu kilku modnych ostatnio artystów, zespół czerpie z ich twórczości to, co najlepsze i umiejętnie adaptuje to do własnych celów. Kingcrow nie jest więc niczyim klonem, a o muzyce, która wypełnia „Phlegethon” niezwykle trudno jest powiedzieć, że „brzmi jak ktoś tam”.

Ogromną zaletą materiału, wypełniającego „Phlegethon” jest jego spora dywersyfikacja. O ile przez cały czas trwania płyty mamy do czynienia ze stylistycznie spójnym i charakterystycznym brzmieniem, to jego elementami są części składowe w postaci spokojniejszych (delikatny wstęp „The Slide”, „Lullaby For An Innocent”), jak i bardziej dynamicznych („Evasion”, „Phlegethon”) utworów, rozbudowanym kompozycjom („Numb”, „Phlegethon”) towarzyszą krótsze tematy („A New Life”, „The Great Silence”), chwytliwe i wpadające w ucho fragmenty („Island, „Washing Out Memories”, „Lullaby For An Innocent”) przeplatają się z mocno zakręconymi, nieomal odlotowymi utworami („Evasion”, „Lovocaine”, „Phlegethon”). Co więcej, zespół umiejętnie wprowadza w swoją muzykę hiszpańsko brzmiące partie flamenco, chóralne śpiewy, gitarowe brzmienia a’la mandolina, czego najlepszym przykładem wydaje się być jedno z najbardziej wyróżniających się nagrać na tym krążku, „Fading Out Pt. III” (jest to podobno ciąg dalszy cyklu zapoczątkowanego na poprzednich płytach zespołu), w którym grupie Kingcrow udało się skutecznie zutylizować masę rozwiązań niekoniecznie jednoznacznie kojarzących się z rockiem. Przynajmniej nie wprost. A paradoksalnie wyszedł z tego bardzo rockowo brzmiący utwór. I przy okazji jeden z najciekawszych fragmentów całego wydawnictwa.

Jednym słowem, na płycie „Phlegethon” dzieje się dużo dobrego. Kingcrow gra w sposób na tyle wyrazisty i intrygujący, że nie sposób przejść wobec tego albumu obojętnie. Gra również tak ciekawie, a mógłbym powiedzieć, że na tyle oryginalnie, że oprócz pewnych wskazówek stylistycznych w postaci nazw grup, z którymi kojarzy mi się ta muzyka (i które wymieniłem już powyżej), trudno jest jednoznacznie określić, że Kingcrow wzoruje się na jakimś wykonawcy. Nie wiem nawet czy z czystym sumieniem nazwałbym jego muzykę rockiem progresywnym. Mam problem z określeniem, czy utwory wypełniające ten album to prog rock, prog metal, czy po prostu rock. Nie mam za to problemu z kolejnym włożeniem tego krążka do kompaktowego odtwarzacza i poddaniem się czarowi wypełniającej go muzyki. 

Kingcrow wymyka się wszelkim definicjom i jednoznacznym próbom zaszufladkowania. Niewątpliwie świadczy to o klasie tej formacji, do poznania, której gorąco zachęcam wszystkich Czytelników naszego portalu. Zachęcam też, gdy „Phlegethon” już wpadnie w Wasze ręce, do częstego i regularnego słuchania tego albumu. Tak się dobrze składa, że za każdym kolejnym razem brzmi on coraz lepiej. To dowód na to, że to naprawdę niezła płyta.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!