Ultravox - Brilliant

Andrzej Rafał Błaszkiewicz

ImageTo było jakieś cztery lata temu. Siedziałem sobie wraz z garstką przyjaciół na wspólnej, bardzo kameralnej imprezce. Było miło i przyjemnie, jak zawsze w tym towarzystwie. Smaczne jedzenie, pogaduchy, żarty. Jednym słowem błogie sobotnie popołudnie i wieczór. Gdzieś w tle cicho szemrało radio, pomiędzy muzyką z niszowych, alternatywnych rejonów redaktor czytał garść informacji ze świata muzyki. Jedna z tych informacji mnie zelektryzowała. Prowadzący przeczytał o reaktywacji Ultravox i to w najsłynniejszym składzie, czytał coś o tym, że panowie ruszają w trasę koncertową po Europie, której ukoronowaniem będzie zapis audio i video jednego z koncertów na trasie. Mijają dwa lata i oto ukazuje się kapitalna rejestracja londyńskiego koncertu zespołu pod postacią trzypłytowego wydawnictwa zgrabnie zapakowanego w miniwinylowe, kartonowe opakowanie, zawierające 2CD i DVD. „Return To Eden” sprawia mi po dziś dzień wiele radości. Polecam to wydawnictwo wielbicielom talentu Ultravox, jeżeli z jakichś powodów rozminęli się z tą płytą. Od tamtego momentu śledziłem bacznie informacje dochodzące z obozu grupy. Coraz śmielej pisano o pracy zespołu nad nowym materiałem. Midge Ure na jednym z portali społecznościowych podsycał atmosferę szczątkowymi informacjami z frontu robót. I oto zupełnie niespodziewanie, bez zbędnego rozgłosu odżywa nurt new romantic w swojej najszlachetniejszej z odmian.

Panowie: Midge Ure – „człowiek głos” – jak zwykł mawiać o nim Tomasz Beksiński, poeta, wokalista i gitarzysta, Billy Currie – pianista, skrzypek, producent, kompozytor i aranżer, Chris Cross – basista oraz Warren Cann – perkusista oddają w nasze ręce prawdziwy diament. Efektem ich cichej, lecz owocnej jak się okazało pracy w studio jest muzyka, jakiej brakowało mi od dawna, do której tęskniłem podświadomie i nadaremno szukałem właśnie takich brzmień w twórczości młodych artystów.

Album „Brilliant” nie jest wynikiem poszukiwań. Jest raczej sentymentalną podróżą w odległą już przeszłość do czasów, kiedy to głównym atrybutem muzyki popularnej były proste, ale niebanalne melodie, ciekawe aranże, soczyste, pełne przestrzeni brzmienie. Taka jest muzyka na tej płycie. Obfitująca w pełne uroku melodie, dynamiczne i porywające kompozycje. Każdy z utworów jest nasycony po brzegi ciekawymi brzmieniami. Zespół posłużył się tu wachlarzem swoich dobrze nam znanych patentów. Zrobił to jednak w tak interesujący i pomysłowy sposób, iż nie sposób postawić im zarzutu o kopiowanie swojego brzmienia z przed lat. Brak świeżych, nowych pomysłów okazał się być podstawową zaletą tej płyty. W każdej sekundzie tej muzyki pobrzmiewa DNA zespołu. Słucham tej płyty od dwóch tygodni na okrągło i czuję się, jakby ubyło mi lat. W pamięci odżywa program Tomka „Romantycy muzyki rockowej”. Tak, byłem fanem nurtu zwanego new romantic. I wcale się tego nie wstydzę. Kiedy ta muzyka generowana przez syntezatory wypełniała cały pokój, czułem skrzydła u ramion. Byłem młody, szukający, ciekawy świata, a takie brzmienia dawały mi wiatr w żagle. New romantic był także odskocznią od rocka progresywnego i klasycznego hard rocka, których to fanem byłem od kołyski. Ta muzyka była antidotum na wszelkie zło, jakie czyhało na szaloną młodość w ówczesnym świecie. Nie kryję, że w moim odczuciu kreującym brzmienie tej odmiany muzyki był właśnie Ultravox. Pewnie co osoba to inna opinia. Dla niektórych Depeche Mode to biblia. Ja zakochany jestem w Ultravox od wakacji 1981 roku, kiedy to redaktor Marek Niedźwiedzki w Studio Stereo zaprezentował płytę „Vienna”.

„Brilliant” to dwanaście solidnych, perfekcyjnie brzmiących, doskonałych w każdym calu, zwartych kompozycji, stanowiących niebywale spójną całość. Otwiera ten krążek utwór „Live”. Dynamiczny, pełen klawiszowo-gitarowych smaczków w tle. I tak jest przez całą płytę. Nawet trudno mi wyróżniać jakikolwiek utwór, ponieważ każdy z dwunastu jest równie udany. Moimi faworytami są: nostalgiczny „Remembering”, eteryczny „Hello”, porywający „Lie” oraz magiczny „Satellite”, który wyróżnia partia skrzypiec jakby nie z tej epoki. Brzmi to jak zderzenie dwóch odmiennych światów, kultur. Kiedyś Midge Ure w jakimś wywiadzie prasowym opowiadał o obrazach, jakie towarzyszyły mu, kiedy komponował utwór „Vienna”. Dookoła nowoczesny świat, a na pierwszym planie ogromny, zabytkowy, pusty salon. W nim fortepian i samotny zagubiony człowiek grający na nim niemodną już melodię. Jest faktycznie w tej kompozycji taka fortepianowa, pozornie zagubiona z innego wymiaru fraza. Takie też mam odczucia słuchając „Brilliant”. Aż roi się tu od romantycznego, przebrzmiałego, nostalgicznego echa nowego romantyzmu. Czy to nie piękne? Album zamyka wyciszająca słuchacza kompozycja „Contact” kojąca duże emocje powstałe podczas słuchania tej nowej muzyki Ultravox.

Zawartość „Brilliant” zachwyca swoją prostotą i jednocześnie niebanalnym brzmieniem fortepianu i skrzypiec zestawionych z syntezatorowym dość chłodnym tłem i pomrukującą gitarą. Może jest jedna, maleńka wada brzmienia tej płyty: za mało solówek gitarowych. Jednak to w niczym nie ujmuje szlachetności tego albumu. O! To będzie najlepsze określenie dla tej płyty. Jest ona po prostu szlachetna. Tak ją odbieram.

Kiedyś dyskutowaliśmy w gronie znajomych o twórczości Ultravox. Jedna z rozmówczyń wyraziła żal, iż zespół nie tworzy długich, rozbudowanych kompozycji. Moim zdaniem olbrzymią zaletą twórczości speców od ultradźwięków są krótkie, niebywale nasycone brzmieniem składającym się z wielu warstw, w których usłyszeć można szereg pozornie zaszyfrowanych smaczków, będących ozdobą każdej z nagranej przez zespół melodii. Nie inaczej jest na najnowszej fonograficznej propozycji Ultravox. Zespół potrafi mistrzowsko komponować suity trwające pięć minut.

Słychać, że nagrali tę płytę doświadczeni muzycy, doskonale znający realia show biznesu. W warstwie tekstowej „Brilliant” to słodko-gorzka refleksja nad muzycznym środowiskiem.

Brakowało mi takiej właśnie płyty pośród niezliczonych ostatnio, dobrych propozycji fonograficznych, kuszących mnie ze wszystkich stron. Wiele z nich to zgrzytliwe, hałaśliwe dzieła o wątpliwej wartości muzycznej, które szybko lądują poza moją kolekcją. Już dzisiaj jestem pewien, że z nową płytą Ultravox tak nie będzie. To najciekawszy album w swojej klasie i gatunku od przynajmniej 25 lat. I fakt, że po tylu latach panowie się spotkali, że im się chciało, że zaangażowali się w tę pracę na nowo, zasługuje na pochwałę i szacunek.

Współczesne, bezdusznie programowane stacje radiowe pozbawione czynnika ludzkiego nie poznają się na tym albumie. Taki stan rzeczy wyjdzie jednak na dobre tej muzyce. Utworu tytułowego nikt nie zgra na śmierć na antenie, nie okaleczy jego blasku. Z tego należy się tylko cieszyć. Odnoszę wrażenie, iż Midge Ure z kolegami doskonale wiedzieli, co robią. Brak medialnego szumu wokół tego wydawnictwa też nie wpłynie na wyniki sprzedaży. Ta płyta dedykowana jest stałym i wiernym fanom, których zespołowi Ultravox na całym świecie nie brakuje.

Album „Brilliant” pozwala na głęboki oddech, odpoczynek, złapanie ostrości, nabranie dystansu. Jest jak łyk doskonale zaparzonej kawy – od lat tak samo przyrządzonej, ale zawsze doskonałej i smakującej tak samo, niezależnie od okoliczności jej spożywania. „Brilliant” to po prostu śliczna płyta.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!