Rush - Clockwork Angels

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageJeszcze parę lat temu taka płyta jak “Clockwork Angels” nie miałaby szans powstać.

Dziś natomiast egzystencja w świecie spod znaku YouTube’a i Facebooka wraz z rosnącą profesjonalizacją każdego niemal rynku doprowadziły do sytuacji, że robiąc swoje coraz mniej musimy się oglądać na cały świat. Wystarczy, że jesteśmy naprawdę dobrzy i szczerzy w tym, co robimy, a możemy być sobą, bo i tak znajdą nas ci, którzy myślą podobnie jak my. Oczywiście niejednym światkiem muzycznym, telewizją, czy inną dziedziną showbiznesu wciąż trzęsą układy, cyniczni baronowie medialni i wyliczenia analityczne podpowiadające w formie pseudoformuł, jaki kolor włosów musi mieć wokalistka, by, jak to mówią, "się sprzedało". Ale jednocześnie zaobserwować można wyraźny wzrost entuzjazmu dla szczerości w sztuce wśród tych, którzy byli częścią tego showbizowego kotła przez lata, nie mając częstokroć pomysłu, co z tym fantem zrobić: czy grać swoje, czy też dostosowywać się, a może szukać wsparcia lub dać się zatopić w marginalizujących odmętach niezależności. Dzisiejszy świat, w którym powoli nie mówimy już o jednym rynku, lecz o ich nieskończonej ilości oznacza dla tych ludzi to, że wreszcie dożyli czasów, w których pod wieloma względami mogą powiedzieć “Robię to, co chcę, a i tak wyjdę na tym dobrze”.

Znakomicie widać to choćby po amerykańskiej społeczności wysokiej klasy instrumentalistów, wywodzących się z takich gatunków, jak prog, jazz, czy fusion. Ci ludzie przez wiele lat mieli problem: ich największe atuty były jednocześnie ich największym przekleństwem. W dodatku od wielu osób słyszeli oni, że muszą równać w dół, by ich sztuka została zrozumiana przez przeciętnego odbiorcę. To już nieaktualne, bowiem wraz z rozwojem sieci społecznościowych przebili się do “swoich” i zobaczyli, że wcale ich nie jest tak mało. Środowisko to przesunęło punkt ciężkości na Internet i stworzyło niemal jedno wielkie community, spotykając się także “w realu” np. podczas targów takich jak NAMM. Tym samym popisywanie się na perkusji Marco Minnemanna oglądają dziś na filmikach setki tysięcy ludzi, komentują to inni progresywni wielcy, a niektórzy z nich potrafią nawet podjąć wyzwanie i podsyłać video responsy ze swoją własną solówką i komentarzem “No dobra, Marco, przebij to!”.  

Dzięki temu, w jakich czasach żyjemy, artyści coraz mniej muszą, a coraz więcej mogą i w coraz większym stopniu ta prawda zaczyna dotyczyć tych wielkich, znanych zespołów, które przez lata niestety wiele musiały, a coraz mniej mogły. Ileż to lat grupa Rush próbowała odnaleźć się w muzyce nowoczesnej oraz jej różnych nurtach i czegóż to Kanadyjczycy nie próbowali?... Kombinowali z formami piosenkowymi, romansowali ze stadionowym rockiem, podjudzani przez producentów próbowali nieudolnie ugryźć trend głośnej ściany dźwięku itd. itd. Cóż, ktoś mógłby zadać w tym momencie pytanie, czy nie na tym polega wolność artystyczna. Czy jednak nie miało to wszystko rysów rozpaczliwej asymilacji? I zadam jeszcze jedno, ważniejsze w sumie, pytanie: czy powstawały z tego naprawdę pamiętne płyty?

To, że odpowiedź jest przecząca, widział doskonale pan o dosyć osobliwym nazwisku Raskulinecz. Wybitny producent, który jadł chleb z tego samego pieca, co Rush. Sam poznał bowiem znakomicie świat wielkiej muzyki spod znaku Grammy Awards. Zdobył ją przecież. Zdążył wyprodukować Kanadyjczykom bardzo “bezpieczny” album “Snakes & Arrows”, ale chyba cały czas chodził mu po głowie nieco inny pomysł.

Raskulinecz wtarabanił się w projekt “Clockwork Angels” oczywiście przez Internet (kolejny znak czasów). I choć nie wiem, jak wyglądała rozmowa między nim, a triem z Toronto, jestem prawie pewien, że Nick powiedział mniej więcej tak: “Zwykle artysta, gdy pcha do przodu swoją karierę, chce wykorzystać swoje atuty. Eksponuje je. Wy od jakiegoś czasu robicie dokładnie odwrotnie: najmocniejsze strony i to, czym zachwyciliście świat, chowacie do kieszeni. Nie po to jesteście wybitnymi instrumentalistami, by tego nie pokazywać. Nie po to Rush znaczy “pęd”, by to było pustym słowem. Panowie, nie próbujcie udawać kogoś innego. Ludzie szaleją za tymi, kim jesteście naprawdę. Pójdźcie na całość, a ten album odniesie sukces.” Określenie “pursue your limits” stało się hasłem-kluczem przy produkcji płyty i obiegło czekający z zapartym tchem na nowy album świat sympatyków Rush. Już po singlach było widać, że Raskulinecz dopiął swego i przekonał Geddy’ego, Aleksa i Neila, by się autentycznie postarali. I tak właśnie kanadyjskie trio nagrało album, jakiego jeszcze parę lat temu nikt by się po nich nie spodziewał.

Jedna z polskich recenzji, która już się ukazała, zaczyna się od zdań: “Moja pierwsza reakcja była taka – Najlepsza płyta od czasów Moving Pictures! A teraz muszę się z tego częściowo wycofać. Ale tylko częściowo.” Moje pierwsze wrażenie, przyznam, było absolutnie identyczne. Totalnie takie samo. A to tylko pokazuje, jaki szczękopad na “dzień dobry” funduje ten album. I choć po tym, jak emocje nieco opadły, też się muszę z tego odrobinę wycofać, w jednej kwestii absolutnie zdania nie zmienię. Od płyty “Moving Pictures”, czyli, dla przypomnienia, od ponad 30 lat, nie czuć było na żadnym albumie Rush takiej pasji i radości z grania. Myślę, że w pewnym momencie nagrywania tego albumu Raskulinecz stał już tylko z boku, bo muzycy sami musieli się potężnie nakręcić. Słowo daję, ten zapał, który czuć na płycie, jest niemalże wściekły, zwierzęcy, tak jakby chcieli wyszarpać kartom czasu te wszystkie cudowne kawałki, których szukając drogi przez lata nie nagrali. “Clockwork Angels” od pierwszej do ostatniej sekundy bombarduje gradem tematów, poraża tempem, dynamiką i energią. Stało się coś, czego jeszcze niedawno chyba nikt przy zdrowych zmysłach by nie przewidział: Rush nagrał płytę de facto prog-rockową. Może nie w stylu “Hemispheres”, czy “A Farewell To Kings”, bo to se ne vrati, panie Havranek, ale wystarczy popatrzeć na czasy piosenek, by wybić sobie z głowy jakiekolwiek myślenie o “Clockwork Angels” jako płycie pop.

Odnotowując szeregu nawiązań do dawnej twórczości grupy widać również, że dla kanadyjskiego tria praca w studio była podróżą w czasie. Na “Clockwork Angels” nie brak tematów brzmieniowo niemal żywcem z “Presto”. Niemało jest również charakterystycznych arpeggio Lifesona z czasów, kiedy Rush grał krzyżówkę hard rocka z new romantic. Ściana gitar potrafi przypomnieć nam, że był taki album jak “Counterparts”. Wreszcie, pojawiają się i odniesienia - kto by przypuścił! - nawet do tej najbardziej legendarnej, złotej ery zespołu. Otwierający riff w utworze “Caravan” to jest przecież stuprocentowo Rush z lat 70-tych. W “Headlong Flight” grupa z kolei wyraźnie inspiruje się suitą “2112”, a w “Seven Cities of Gold” w wokalizach trudno nie usłyszeć aluzji do kompozycji “Limelight” z płyty “Moving Pictures”. Tego “puszczania oczek” do słuchaczy jest tu zatem taka ilość, że oczywiste staje się, iż był to manewr celowy, a nagrywając album muzycy odkrywali na nowo swoją historię.

Dlaczego nie jest to zatem płyta wybitna, a "jedynie" świetna? Podstawowym zarzutem jaki mam jest to, że momentami album wydaje się nieco przedobrzony, i to zarówno kompozycyjnie, jak i jeśli chodzi o miks Raskulinecza. Trafia się takie wrażenie, jakby wszyscy pracujący nad tą płytą złapali takiego powera, że ten power ich niemalże skonsumował na surowo. Wiem, że to wynika z tej pasji, o której już wspomniałem, ale jednak momentami Rush gdzieś gubi w tym niewiarygodnym kotle swój kompozycyjny warsztat kosztem wrzucania doń wszystkiego, co popadnie. Również Raskulinecz proponuje miks tak gęsty, że nie ma gdzie tu już wcisnąć szpilki i trochę to czasami męczy. Tak więc to nie jest wcale taka łatwa płyta do słuchania.

Bywa także na “Clockwork Angels”, że w tym instrumentalnym szaleństwie brakuje odpowiedzi w postaci ekspresji w głosie Geddy’ego Lee. To jest prawdopodobnie to jedno jedyne ogniwo starego dobrego Rush, które już nigdy nie wróci. Niestety czasem aż prosi się, by Geddy dostosował się do wszechpanującej siary, a on wybiera grzeczne  “safe mode” i to tworzy irytujący kontrast.

I na koniec tej odrobiny kwękania dodam, że znalazłoby się kilka momentów, w których grupa popada w melodyczny banał, choć w porównaniu ze “Snakes & Arrows” takich momentów jest zdecydowanie mniej.

Jednak dosyć tego narzekania, bo powody do radości są i to niemałe. Rush sprawia najnowszym albumem niesamowitą niespodziankę swoim fanom, niezależnie od tego, na której epoce jego twórczości byli zafiksowani. Do tego Rush AD 2012 ma nieprawdopodobną ochotę na granie. Zakończenie albumu w stylu, jakiego nikt by się nie spodziewał (robiący furorę utwór “The Garden” to Rush grający jak Blackfield, wierzycie w to w ogóle???) sygnalizuje, że grupa nie boi się nowych wyzwań. Ale najważniejsze jest chyba to, że nie boi się swojej przeszłości. Czy staje się tym samym jej więźniem? Być może w pewnym sensie tak, ale skoro wypina pierś tak dumnie, jak czyni to na “Clockwork Angels”, a fani wszem i wobec mówią o najlepszej płycie grupy od lat wielu, to do czego tu się przyczepiać?

“Clockwork Angels” to album, który pokazuje, że Rush poczuł się wolny. A wolność muzyki w 21 wieku smakuje tak, jak nowa płyta tego zespołu. Wyśmienicie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!