Flower Kings, The - Banks Of Eden

Artur Chachlowski

ImageJuż dawno odniosłem wrażenie, że Szwedzi z grupy The Flower Kings zaczęli gonić w piętkę. Chociaż nigdy nie brakowało im pozytywnych głosów krytyki. Jednak ich ostatnie albumy, niby wypełnione dojrzałą i wycyzelowaną na dziesiątą stronę muzyką, jakoś nie zachwycały. Przynajmniej nie wszystkich. Dało się na nich zauważyć wyraźny brak świeżości, lekkości, nie dało się wyczuć radości grania. Górę brała powtarzalność, przewidywalność i powolne zjadanie własnego ogona. Nie wyczuwało się tego szlifu, polotu, nie mówiąc już o geniuszu pamiętanego z wczesnych wydawnictw Roine’a Stolta i spółki.

Nic dziwnego, że szwedzcy Kwiatowi Królowie zdecydowali się na zrobienie głębszego oddechu. Milczeli przez 5 długich lat. Tyle bowiem czasu upłynęło od wydanego latem 2007 roku albumu „The Sum Of No Evil”. Naszą małoleksykonową recenzję tamtej płyty zakończyłem słowami: „…życzę zespołowi jak najdłuższej przerwy.", które okazały się o tyle znamienne, że progresywny świat mógł wreszcie spokojnie „odpocząć” od długich, przepastnych płyt firmowanych nazwą The Flower Kings.

Świat odpoczął od grupy The Flower Kings, ale nie od tworzących ją muzyków. Roine Stolt nagrał świetną płytę z Transatlantikiem oraz rozwinął działalność swojej side-grupy Agents Of Mercy, Hasse Fröberg wydał dwie solowe płyty z niewielką pomocą efemerycznego tworu o nazwie Musical Companion, Jonas Reingold rozkręcił na dobre machinę pod nazwą Karmakanic, a Tomas Bodin krążył to tu, to tam, dzieląc swój czas na solowe przedsięwzięcia oraz na sesyjny udział na płytach innych wykonawców. W ubiegłym roku, po dokoodoptowaniu do składu niemieckiego perkusisty Felixa Lehrmanna, panowie stwierdzili jednak, że warto powrócić wspólnie pod najbardziej rozpoznawalnym szyldem i rozpoczęli pracę nad albumem, który ukazał się właśnie pod tytułem „Banks Of Eden”.

Od razu powiem, że nie ma na nim żadnych niespodzianek. Nie ma też niestety żadnych rewelacji. Ot, powstał kolejny, przepaścisty, dość schematycznie skonstruowany, przewidywalny (robię co mogę, by nie użyć słowa: toporny) album. Wypełniony w sumie, obiektywnie rzecz biorąc, dobrze wykonaną muzyką, ale z ręką na sercu miałbym spory problem, by tworzące go utwory odróżnić od tych, które przed laty znalazły się w programie płyt „The Rainmaker”, „Space Revolver”, „Adam & Eve” czy wspomnianej już dzisiaj „The Sum Of No Evil”.

Z założenia jest to album pojedynczy, ale po raz kolejny, w wersji deluxe, otrzymujemy wydawnictwo podwójne z czterema dodatkowymi utworami. Nie wchodząc w szczegóły, zastanawiam się jak to możliwe, że te cztery bonusy są o niebo lepszymi nagraniami od czterech „krótkich” utworów z podstawowej wersji płyty? Paradoksalnie łapię się na tym, że słuchanie „Banks Of Eden” zawsze (!) rozpoczynam od słuchania bonusowego krążka. Że krótszy? Czy lepszy? Utwory „Illuminati”, „Fireghosts”, „LoLines”, a przede wszystkim instrumentalna perełka „Going Up” sprawiają o wiele lepsze wrażenie niż podstawowy materiał. Niestety niewiele dobrego można powiedzieć o „głównym daniu” albumu. Zawsze, ilekroć go słucham, pozostawia po sobie uczucie niedosytu. Wypełnia go – a jakże! – długa 25 minutowa, nudna jak flaki z olejem, suita „Numbers”, w której naprawdę trudno się nie pogubić wśród jej niezliczonych zmian tempa, tonacji, co chwilę zmieniających się melodii i przerostu formy nad treścią w postaci rozbuchanych solówek i zawiłych partii instrumentalnych. To wszystko już było. I to nigdzie indziej, jak na wcześniejszych albumach Kwiatowych Królów. Pozostałe utwory, jako się rzekło – krótsze (6-7 minut), też niczym nie zachwycają. Być może, gdyby „Banks Of Eden” był pierwszą płytą tego zespołu, to podkreślałbym z ogromną radością biegłość techniczną instrumentalistów, ich dojrzałość kompozycyjno-wykonawczą, niezłe patenty melodyczne, umiejętne nawiązania do dobrych tradycji symfonicznego rocka, przykuwające uwagę harmonie wokalne i życzyłbym Flower Kingsom wszystkiego dobrego na przyszłość. Zresztą tak samo życzę temu zespołowi teraz, ale… nie jest to ich pierwsza płyta.

Próbowałem wielokrotnie, ale jakoś nie mogę przekonać się do tego albumu. Mam nieodparte wrażenie, że panowie z The Flower Kings nagrali jeszcze jedną TAKĄ SAMĄ płytę, jak wiele poprzednich. Niby dobrą, a przewidywalną. A przez to na pewno nie taką, którą można dziś zapisać po stronie ich artystycznych sukcesów. Obawiam się, że są niczym przysłowiowy „młody, obiecujący 25-letni polski piłkarz”, który wciąż dobrze rokuje, ale zachwycić swą grą, już nigdy nie zachwyci… A w efekcie zniknie gdzieś w tłumie średniaków, którzy regularnie muszą żegnać się z każdym mistrzowskim turniejem już po pierwszej jego fazie, i o grze których po pewnym czasie nikt już nie chce ani rozmawiać, ani pamiętać…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!