Tucana - Tucana

Artur Chachlowski

Image„Dajcie mi tego tukana” – pomyślałem sobie, gdy otwierałem przesyłkę z holenderskiej wytwórni Art Performance Production, z rozrzewnieniem wspominając jedną z ulubionych kreskówek mojej córki, której bohaterami było stadko niesubordynowanych tukanów właśnie. Musiało to być już bardzo dawno temu, wszak moja córa (Kasiu, wybacz, że to ujawniam) przekroczyła już magiczną barierę pełnoletniości, ale sympatyczne tukany wciąż tkwią w mojej pamięci. To nostalgiczne wspomnienie sprzed lat spowodowało, że ze szczególną atencją zasiadłem do przysłuchiwania się muzyce zespołu o jakże wdzięcznej nazwie Tucana.

No i jak wrażenia? Niestety nienajlepsze. Jestem pewien, że za 20 lat wciąż będę pamiętać tukanową kreskówkę, natomiast na pewno nie będę pamiętać tego zespołu. Ba, wydaje mi się, że zapomnę o nim już za kilka tygodni. Dlaczego? O tym za moment. Najpierw przedstawmy naszych dzisiejszych bohaterów. Pierwsze kroki stawiali w Sztokholmie jeszcze w latach 80. Przez dwie dekady Tucana przypominała konstelację zmieniających się muzyków, z których jedni cierpliwie ciągnęli wózek do przodu, a inni niczym meteory pojawiali się tylko na chwilę, bądź tylko sporadycznie wpadali na próby. W efekcie wykrystalizował się dwuosobowy trzon zespołu w osobach Niclasa Bergssona (v) i Mikaela Larssona (g), do których w 2008 roku dołączyli pianista Jonas Nitz i basista Johnny Rosengren. Dwa lata później skład grupy uzupełnił grający na perkusji Jari Katila i w tym zestawieniu kwintet Tucana przystąpił do nagrywania debiutanckiej płyty. Ukazała się ona na rynku 5 grudnia ubiegłego roku i... przyznam szczerze, że bardzo mnie rozczarowała i maksymalnie wynudziła.

Nie pomogła zabawna nazwa, mojego entuzjazmu nie wzbudził też, skądinąd intrygujący, pomysł na muzykę graną przez Tucanę (o nim za chwilkę), z zażenowaniem odebrałem też wokalne „popisy” Bergssona, który śpiewa jakby…, no, jakby się po prostu męczył.

Szwedzi próbują łączyć w swoich kompozycjach rock z operą i orkiestrowymi aranżacjami. Efekt jest mizerny, 66 minut, na które składa się 10 utworów, ciągnie się jak zużyta guma do żucia i nudzi jak flaki zakrapiane olejem. Pomimo kilku prób nie udało mi się wyłapać czegokolwiek, ani też znaleźć jakiegoś punktu zahaczenia w tym trudno słuchającym się albumie. Całość brzmi nieprzekonywująco. I to zarówno jako ogół 10 utworów, jak i każdy z nich oddzielnie.  Nie wiem czy Tucana usiłuje grać rocka, power metal czy może czyni też wysiłki, by zbliżyć się do formuły quasi-musicalu? Zresztą nieważne. To jedna z nielicznych obecnych na naszym portalu płyt, których nie polecam uwadze naszych Czytelników i Słuchaczy. Szkoda czasu. Po co więc w ogóle zajmuję się tym krążkiem? Proszę potraktować ten tekst jako przestrogę. Nie dajcie się zwieźć entuzjastycznym tekstom reklamowym czy może nawet (nie wierzę, by tak było, ale kto wie?...) pojawiającym się tu i ówdzie pozytywnym recenzjom. Zaoszczędźcie pieniądze i swój cenny czas na inne, bardziej wartościowe płyty. 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!