Deyacoda - Chapter Zero

Robert "Morfina" Węgrzyn

ImageOficjalny debiut załogi o nazwie Deyacoda, pod dowództwem Krzyśka Rusteckiego, miał miejsce 15 kwietnia 2013 roku. Chłopakom udało się wreszcie oficjalnie zadebiutować i wydać album „Chapter Zero”, bo taki tytuł nosi cieplutki jeszcze produkt warszawiaków. Został on wydany przez Pronet Records – wydawnictwo również debiutujące na naszym rynku. Wytwórnia ta została wykreowana i stworzona przez Andrzeja Kusego – człowieka kierującego internetową stacją radiową Proradio. Mamy zatem podwójny debiut. Na wstępie podkreślę bardzo duży pozytyw za chęci i determinację w pomocy zespołowi, który został pozostawiony sam sobie przez polsko-niemieckiego przedstawiciela. To tyle tytułem wstępu, teraz jednak przechodzę do meritum, czyli do zawartości płyty.

Zespół przygotował jedenaście numerów osadzonych w klimacie newmetalowego pazura. Generalizując, cały produkt przedstawiony przez chłopaków to zdrowo i rozsądnie osadzony w tym gatunku grove, który fajnie buja (jak to mówią na mieście: przy słuchaniu ich muzyki noga sama podaje). Materiał jest bardzo spójny, niejako koncepcyjny, tzn. każdy numer zjada się na śniadanie jeden po drugim. Na albumie dominuje fajna dynamika (sekcja bardzo dobrze wykonała swoją pracę), gitary są drapieżne, występują też cięższe klimatyczne brzmienia. Może solówek i jakichś porywających dźwięków tutaj nie znajdziemy, ale przecież nie o to chodzi. Charakter płyty zdecydowanie bardziej dotyczy całości muzyki i jej przekazu. Teksty wokalisty Krzyśka, „niby o życiu”, o swoich rozterkach, wydają się być banalne, ale w tym wszystkim prawdziwe i szczere. O czym można śpiewać, jak nie o tym, co się przeżyło, co cię frustruje i oburza, a co cieszy i bawi? Jesteśmy wtedy autentyczni i przekazujemy totalnie różne emocje, co tym razem z pewnością udało się zespołowi Deyacoda w sporym stopniu przekazać.

Jedynym minusem całej produkcji jest fakt, że osobiście słyszałem dużo kapel grających w takim charakterze i na równym temu bandowi poziomie, niekiedy może nawet bardziej kontrowersyjnie i niegrzecznie. Ja, co zawsze podkreślam, szukam nieco więcej oryginalności, inności. W tych czasach to zdecydowanie za mało mieć świetny skład, dobrze zagrać i przepaść gdzieś w gąszczu innych podobnych zespołów. Jest zapotrzebowanie, na choćby pierwiastek czegoś, co jest bardziej charakterystyczne, oryginalne i będzie utożsamiane tylko z daną grupą. Dlatego proponuję kolegom, całkiem życzliwie, żeby o tym pomyśleli przy pracy nad kolejną płytą, bo z całą pewnością nie chcą być przecież tymi „jednymi z wielu”.

Wspominałem już wcześniej o muzyce, że jest spójna, wypływająca z siebie i pasująca jak układanka. Jest jednak jeden numer - jak się okazuje, już wcześniej rejestrowany - w nowszej wersji. To utwór numer osiem na płycie zatytułowany „Alive” - jak dla mnie, to zdecydowany faworyt, który powinien ciągnąć tą płytę, to kandydat na zarówno radiowy, jak i koncertowy hit. Dlaczego właśnie on? Otóż dlatego, że jest totalnie inny niż reszta. Melodyjnością, jaką ma sam w sobie, wlatuje do głowy, a jak się kończy to wciąż siedzi w głowie, a słuchacz go nuci i nuci... To naprawdę trafiony numer i spokojnie mógłby pojawiać się w komercyjnych stacjach radiowych, by napędzić całą strukturę promocyjną i marketingową zespołu. Panowie, teledysk do niego obowiązkowy! Nie wiem, czy zespół zamierza iść tą ścieżką i jaki ma cel na przyszłość, ale taki kierunek dałby im przestrzeń o globalnym znaczeniu, nie zamykając ich w jednej spójnej strukturze bez możliwości rozwinięcia skrzydeł. Gitara prowadząca (melodyjka zwrotkowa) brzmi naprawdę znakomicie, jak to mówią – Ameryka! Podsumowując, „Chapter Zero” to solidny album, dobrze brzmiący, o interesującym lirycznym wnętrzu i niebanalnym brzmieniu. A „Alive” niesie... Życzę powodzenia!

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!